To jest bardzo ważna i bardzo potrzebna książka, szczególnie teraz, w obecnej polskiej rzeczywistości. Uważam, że każdy powinien ją przeczytać, przemyśleć sobie dzięki niej różne sprawy, albo nawet (jak wielu czytelników i recenzentów) wkurzyć się, obrzydzić, zdegustować do granic możliwości. Zapewniam, że Czarne słońce nikogo nie pozostawi obojętnym. Gdybym używała bardziej wulgarnego języka, napisałabym w tym miejscu kilka soczystych epitetów, dających wyobrażenie o tym z jak potężnym przytupem jest to napisane. Ale wiecie co, nie napiszę, bo nie muszę. Żulczyk zrobił to za mnie i za tysiące innych ludzi oburzonych tym, co się w tym kraju wyprawia. Nie podoba się komuś język w jakim to jest napisane? Obraża powieść czyjeś uczucia religijne? I bardzo dobrze! Autor bierze na siebie cały impet negatywnej recepcji swego dzieła, ale dzięki temu całe moje pokolenie może poczuć, że ktoś w odpowiedni sposób wyraził też nasze oburzenie, nasz ból, strach i obrzydzenie. Tego, co wyrabiają od kilku lat zarówno prawicowi, jak i lewicowi politycy, a za nimi podzielona na pół Polska od prawa do lewa, nie da się opisać ładną, poprawną, miłą dla oka i ucha polszczyzną. I niech mi jeden z drugim nie pisze, że czytając opis Ojca Premiera, nie miał przed oczami duchownego z Torunia, albo, że go nie rusza to, jak kościół traktuje skandale pedofilskie. Jak ktoś chce pięknej i uwznioślającej lektury, niech sobie poezje Miłosza poczyta, czy innego Herberta. Ale jak Wam zależy na czymś mocnym, prawdziwym i zmieniającym świadomość, to gońcie w te pędy po nowego Żulczyka.
O nas dziś
W wielu recenzjach Czarnego słońca można przeczytać, że jest to dystopijna opowieść z nieodległej przyszłości, pokazująca nasz kraj pod rządami kleru. Opowieść oczywiście kreślona grubą krechą, wyolbrzymiona, zniekształcona, groteskowa, karykaturalna. A ja Wam mówię, że to o nas dziś, a wiele najbardziej przesadzonych wątków jest tak bliskich prawdy, że wydają się wręcz dokumentować to, o czym codziennie donoszą gazety.
Po tym dziwnym świecie oprowadza nas bardzo specyficzny jegomość o pseudonimie Gruz (kiedyś po prostu Pawełek), przywódca niewielkiej grupy Prawdziwy Faszyzm, zbrojnego ramienia prawicowego rządu, od niedawna sprawującego władzę absolutną w kraju. Polska opuściła UE, pogrążyła się w swoich ksenofobicznych koszmarach, a każdy, kto choć trochę odstaje od ideału białego rasowego katolickiego Słowianina, ma tu powody by bać się o własne życie. Gruz ma w sobie nieodpartą potrzebę mordu, jego marzeniem jest by cały świat spłonął, ale w szczególności nienawidzi uchodźców, artystów i homoseksualistów. Cała powieść jest jego strumieniem świadomości, zatem zanurzamy się nie tylko w gęstej, teledyskowej, żywcem wyjętej z kina akcji lat 90-tych narracji na temat tego, co się dzieje, ale i w fantazjach chłopaka na własny temat, co jest, przyznam, dość fascynujące. Żulczyk stworzył już wielu takich ogarniętych wolą mocy herosów, ale ten to siłacz na sterydach, prawdziwy tytan megalomanii. W swoim mniemaniu Gruz jest obrośniętym kostnym pancerzem skupiskiem żelaznych mięśni, który może podnosić samochody i zabić gołymi rękami dowolnego przeciwnika. A niech mu będzie. Dalej. Poznajemy go w momencie, w którym zostaje zdradzony przez człowieka, którego ma za swego mentora i wystawiony na łaskę władz kościelnych, a jedyną szansą na odkupienie jest tajna misja na Wschód. Nasz dzielny, acz przeżarty złem do szpiku kości młodzian, ma za zadanie wydostać z obozu dla uchodźców młodą kobietę z dzieckiem i dostarczyć ją jak najszybciej Ojcu Premierowi do Warszawy. Kiedyś istoty o ciemnej karnacji i mówiące w obcym języku były przez Gruza bezlitośnie zabijane, a dziś musi on opiekować się tym najcenniejszym z pakunków. No i chyba żyjecie pod kamieniem, jeśli do tej pory nie słyszeliście, że powieściowi Matka i Alfa to sam Jezus i Maria (tak, ci z obrazków w kościele).
Misja nie przebiega gładko, a do tego podczas jej wykonywania w głowie naszego bohatera dzieją się naprawdę niepokojące rzeczy. Jedno jest pewne, nudno nie jest. Oprócz narracji z drogi do Ojca Premiera, mamy także liczne retrospekcje, dzięki którym dowiadujemy się jak Gruz stał się Gruzem (no i jak stracił twarz, bo teraz chodzi w masce, taki jest szkaradny). Wszystko to jest opisane ze skrajnie prawicowego punktu widzenia i aż chciałoby się napisać, że nikt w tym kraju, nawet ci pijani, agresywni, łysi młodzi mężczyźni atakujący uczestników różnych parad, nie są aż takimi faszystami, ale bądźmy poważni, tego nie mogę być pewna. Gdy czytam o tym, co się wyrabia dookoła, to nie wiem, czy jest jakiś poziom zła i zepsucia, którego jeszcze Polacy nie osiągnęli. Polska mistrzem Polski także w tym. Aż się człowiek boi wchodzić na portale informacyjne, żeby nie przeczytać o paskudnych rzeczach jakie ludzie robią sobie nawzajem, a także zwierzętom i całej planecie. Czasem aż czuję, że zaraz oślepnę od kolejnego njusa o naziolach bijących obcokrajowców, pedofilach, sadystach zakopujących żywcem psy, czy o nieszczęsnych noworodkach w reklamówkach. Tym by się ktoś zajął, a nie edukacją seksualną w szkole.
Uwaga! Mózg się przegrzewa!
Z początku lektura Czarnego słońca do łatwych nie należy. Język, jakim napisana jest powieść, wydaje się chaotyczny, nieskładny, a do tego to prawie same wulgaryzmy opisujące najgorszą z możliwych przemoc. Nie ma się czemu jednak dziwić, wszak głównym bohaterem jest najgorszy z żyjących ludzi i to jego własna opinia na swój temat, więc raczej możemy mu wierzyć. Nie zmienia to faktu, że taki język najlepiej oddaje to, co się dzieje dookoła: ,,Dogadaliście się z klechami, pogroziliście palcem pedalstwu, zakazaliście skrobany, wypierdoliliście ciapatych i co, to niby wystarczy?”. Żeby nie było, bywa nawet zabawnie, choć to bardzo czarny, wisielczy humor. Jedynym, co mi się wydawało zupełnie niestrawne, to porównania, jakimi posługuje się Gruz, bardzo w złym guście, ale czego się spodziewać po faszyście z blokowiska, co to nawet podstawówki nie skończył. Raczej nie dziwi, że palnie coś w stylu ,,noc była jak nasze serca, zła i głodna”, choć przy takich kwiatkach miałam na plecach dosłownie ciarki żenady.
Wyobrażam sobie, co konserwatywnym, katolickim odbiorcom będzie w tej lekturze przeszkadzać (choć i tak pewno siedzą w ciemnych kątach jeden z drugim, żeby koledzy nie widzieli, i czytają z wypiekami na twarzach). Połowa będzie zgorszona wulgaryzmami i przemocą, a połowa poczuje obrazę uczuć religijnych i to taką, że zaraz ruszą z krucjatą na Żulczyka, któremu serdecznie współczuję i mam nadzieję, że ma bardzo grubą skórę by to przetrwać. Mnie tam nie przeszkadzają wulgaryzmy, a tym bardziej barokowe przedstawienia pedofilskich wyczynów kleru, mam też obojętny stosunek do licznych opisów homoseksualnego seksu, a popisy lingwistyczne Gruza uważam za momentami bardzo zabawne (ileż synonimów na spuszczenie komuś łomotu, śmierć i seks wynalazł autor, to się w głowie nie mieści).
Niech się wstydzi ten co robi, nie ten co widzi
Nie podoba się komuś, że Żulczyk napisał coś tak paskudnie brutalnego, brudnego i złego? To może czas się zastanowić, co go do tego zmusiło. W moim odczuciu, pisarz jest w tym momencie najbardziej moralną i prawą jednostką w tym kraju, bo zrobił autentycznie dobrą rzecz, czyli napisał książkę przeciw kościołowi, a w obronie słabych, wykluczonych i poniżanych. Jak nic innego nie działa, to trzeba używać tak mocnego języka w obronie watykańskich okupantów w sutannach krzywdzących dzieci, widzących w seniorach tylko chodzące skarbonki, a w kobietach maszyny reprodukcyjne. Posłuchajcie sobie Radia Maryja, tych plujących jadem falsetów, co to w nieszczęsnych uchodźcach, żydach i homoseksualistach widzą największe zagrożenie dla naszego kraju. Przecież to chore! I ci panowie rządzą tym krajem, zakazują nam różnych rzeczy, decydują jak wygląda nasze prywatne, a wręcz intymne życie.
Nie jestem za tym, by żywić negatywne uczucia do kogokolwiek, ale jeśli chodzi o kościół katolicki, uważam, że trzeba iść z nim na wojnę w dowolnej postaci. Nie ma co się certolić, jak wyciągają ręce po coraz większą władzę, przy okazji poniżając i krzywdząc tak wielu ludzi. Moja prywatna wojna ma formę oporu. Odpieram wszelkie religijne wpływy na swoje życie, także te ze strony rodziny. Mimo nacisków, wraz z mężem trwamy w przekonaniu, że sekta pedofilii nie powinna mieć wstępu do naszego domu. Mój opór to m.in. pogonienie księdza, nachodzącego kobiety na oddziale położniczym (to się naprawdę dzieje), decyzja o nieochrzczeniu dziecka czy bojkotowanie wymyślanych coraz liczniej świąt. Na nas żaden dobrodziej nie zarobi, ani przy okazji komunii, ani bierzmowania, ani nawet pogrzebu jak dobrze pójdzie. Będzie foch rodzinny, to trudno, ale przynajmniej sumienie czyste, że nie dołożyłam się finansowo do czystego zła, czy że nie popchnęłam dziecka w ramiona jakiegoś czarnego zbereźnika. Oczywiście, pisanie o książce Żulczyka, także uważam za formę antykościelnego oporu i dobrze mi z tym. Jestem jego fanką od pierwszej powieści i cieszę się, że jego twórczość wyewoluowała właśnie w tym kierunku.
Lecę kupić i czytam. Dzięki, zachęciłaś mnie
Bardzo się cieszę. Miłej lektury!