W pisanie bloga weszłam bardzo gładko, zaraz po zaprzestaniu pracy jako pełnoetatowy nauczyciel języka polskiego. Od momentu zamieszczenia pierwszego posta minęło dobre pięć lat, ale dla mnie to jakby chwila, bo przez cały ten czas byłam ekstremalnie zajęta. Tym, którym wydaje się, że blogerzy kulturalni nic nie robią tylko relaksują się albo w kinie na darmowych pokazach, albo w domowym zaciszu przy fascynującej lekturze, spieszę donieść, że nie wygląda to tak różowo. Pracując na etacie, sprawdzając tony wypracowań, przygotowując uczniów do matury, siedząc w komisjach czy na radach pedagogicznych, wreszcie też utrzymując stały kontakt z rodzicami najbardziej kłopotliwych wychowanków, nigdy nie byłam aż tak psychicznie zmęczona, jak podczas cało etatowego blogowania, choć wiąże się to z zupełnie innym rodzajem napięcia nerwowego.
Będzie dobrze, jak się postaram
Początkom mojej skromnej działalności przyświecało przeświadczenie, że powodzenie mojego bloga zależy jedynie od tego, jak duży nakład pracy w niego włożę. Dlatego też z zapałem maniaka rzuciłam się w wir oglądania całych sezonów nowych i starszych seriali, premier kinowych oraz czytania nowości wydawniczych. Byłam wprost zachwycona tym, że wreszcie znalazłam swoją prawdziwą pasję, a do tego z tyłu głowy wciąż odzywało się przeświadczenie, że przecież kogoś obchodzą moje subiektywne obserwacje i zgorzkniały punkt widzenia.
By dać dobre wyobrażenie o tym, ile wysiłku kosztuje zamieszczanie dość obszernych postów praktycznie codziennie, opiszę może w tym miejscu mój typowy dzień. Zaczyna się od pisania tekstu na temat wcześniej wybranego filmu, serialu lub książki, z czym schodzi mi mniej więcej do południa. Potem jest robienie fotek na Instagrama, jeśli to książka, co nie jest łatwe w ciemniejszych miesiącach i przy braku współpracy ze strony zwierzęcych modeli. Następnie krótki spacer z psem i już przechodzimy do następnej atrakcji, czyli do słuchania audiobooków. Z założenia to czas, kiedy powinnam zajmować się domem i tymi wszystkimi przyziemnymi sprawami jak sprzątanie czy gotowanie, ale co mi szkodzi robić obie rzeczy jednocześnie. Po godzinie lub dwóch słuchania i szybkim obiedzie czas na relaks i herbatkę, a by nie było pustych przebiegów, także na odcinek lub dwa któregoś z seriali komediowych o krótszych odcinkach. Następnie, równo o 17 zasiadam do codziennych trzech godzin lektury. Zwykle jest to coś z nadsyłanych przez wydawnictwa nowości. Teoretycznie tu mógłby kończyć się dzień, ale przecież przed snem jest jeszcze czas na jakąś dłuższą fabułę lub na przykład dobry serial z Netfliksa. Nawet zasypianiu towarzyszy mi światło monitora. I tak od pięciu lat, bo ciągle trzeba mieć nowy materiał do opisania.
Oczywiście to jeszcze nie wszystko. Przez te lata zdążyłam zaliczyć dwa kursy angielskiego, by oglądać rzeczy w oryginale, odwiedziłam ogromną ilość blogów o podobnej tematyce, by być na bieżąco, i setki razy poszłam na pocztę po paczkę z książkami, by szybciej przeczytać jej zawartość. Do tego jeszcze należy dodać wyjścia do kina (przynajmniej raz w tygodniu) i wieczne polowanie na Bueno i kapsle, bo tanie wtorki i czwartki. No i tylko tyle wymaga ode mnie codzienne publikowanie nowych tekstów.
Dlaczego blogowanie to nie praca dla mnie?
Blogowanie to wspaniałe hobby, ale raczej na pełnoetatową pracę się nie nadaje, przynajmniej nie dla mnie. Trochę mi zajęło wyciągniecie tego wniosku. Raz, że blogów filmowych i książkowych jest już mnóstwo i to prowadzonych przez osoby znaczne lepiej ode mnie wykonujących swój zawód (i lepiej dofinansowane), a dwa, że moja skromna oglądalność (poczytalność) i dochodowość wynikają z faktu nieprzystawania tego co pisze, do wymogów odbiorców (czuję, że nie jestem w tym dość dobra, nawet na tym założonym, średnim i przystępnym poziomie).
Zupełnie inną kwestią jest ograniczony dostęp do najświeższych książek i produkcji, które, choćby ze względu na oddalenie fizyczne, ale i mentalne, od bardziej niż Szczecin kulturalnych miast, wymusza opóźnienia moich pseudorecenzji, które często są taką musztardą po obiedzie o czymś co już wszyscy widzieli.
Przeważającym czynnikiem jednak, prawdziwą kulą u nogi ciągnącą mnie na dno (dramatycznie, ale tak to teraz widzę) jest moja własna osobowość. Intensywnej autopromocji, konkursów, radosnych odezw do czytelników, a także zwyczajnie talentów biznesowych, nie ma w moim światopoglądzie. Zamiast udostępniać, komentować czy lajkować jak szalona, zawsze wolałam poświęcać czas na poznawanie i opisywanie czegoś nowego, kolejnej wielkiej powieści czy wartościowego filmu. Chciałabym, by było inaczej, ale się nie przełamię i już.
Dlaczego mniej, a nie więcej?
Wraz z nowym rokiem, większość ludzi postanawia wziąć się za siebie, zdyscyplinować, wytężyć starania i zrealizować swój ukryty magiczny potencjał. Ja w tym roku odpuszczam i obiecuję sobie zwolnić i pisać mniej. Wiąże się to bezpośrednio z wielką niechęcią do robienia rzeczy wbrew sobie i postanowieniem wybierania na przykład do czytania tylko takich książek, które będą mi się wydawały wartościowe i o których będę miała coś sensownego do powiedzenia. Od jakiegoś czasu ćwiczę odmawianie i dogłębne selekcjonowanie publikacji nadsyłanych do zrecenzowania.
Podobnie rzecz będzie się miała z filmami i serialami, bo szkoda mi już życia na poświęcanie praktycznie całego czasu na działalność nie przynoszącą większego zysku, ani tym bardziej porządnej satysfakcji. Zaznaczam w tym momencie, że nie chcę narzekać i zrzędzić, a jedynie przedstawić mój punkt widzenia.
A teraz coś pozytywnego. Powolne wygaszanie mojej blogowej nadaktywności będzie się wiązało z większą ilością czasu, który trzeba na coś spożytkować. Jakie są zatem moje plany? Na pewno nauka, bo od jesieni podjęłam kolejne studia, tym razem to logopedia, i chyba się tam zaczynam odnajdywać. Więcej uwagi chciałabym też przeznaczyć na pogłębianie nauki angielskiego (by rozumieć co mówią bohaterowie filmów i książek historycznych na przykład). Planuję także rozpoczęcie nauki zupełnie nowego języka (może któryś ze skandynawskich), bo to dobrze robi na nowe połączenia neuronowe w mózgu. No i czas może wreszcie pomyśleć o wyjściu do ludzi i poszukaniu sobie normalnego ,,dorosłego” zajęcia zarobkowego. Blogowanie to przyjemne hobby, ale kotów i psa z tego nie wykarmię.
Zwykle nie pisze tyle o sobie, ale dziś pozwoliłam sobie na wyjątek, bo chyba potrzebowałam to z siebie wyrzucić i przerobić w głowie, a pisanie na to pomaga. No i uznałam, że wypada uprzedzić wiernych czytelników, o ile tacy są, o tym, że niedługo teksów będzie znacznie mniej.
Ojej… Przykro mi, ze ograniczasz blogowa dzialalnosc. To moj jedyny blog zasubskrybowany na mejla i chociaz nie zgadzam sie czesto z Twoimi recenzjami, to jednak lubie tu bywac i znajdowac inspiracje- serialowe zwlaszcza. Nie mam za duzo czasu przy dzieciach i pracy a tu moglam nie marnujac czasu na poszukowania szybko cos wybrac… Ale ok. Rozumiem i wybaczam te decyzje:))
Przykro mi tez, ze wizja robienia tego co sie lubi i jest sie w tym dobrym jest taka trudna i pesymistyczna. Sama chce odejsc ze swiata korporacji do wlasnej dzialalnosci, ale to co piszesz zniecheca mnie i niepokoi.
A nieduana radosna tworczoscia tez ani dzieckow ani kotow nie wykarmie.
Jako wkerna czytelniczka czulam obowiazek odzewu:) fajny logopeda to skarb dla zestresowanych malomownym dzieckiem rodzicow! Powodzenia:)))
Dziękuję za miłe słowa Wierna czytelniczko! Mam nadzieję, że nie zniechęciłam Cię za bardzo do spełniania marzeń zawodowych. Jest przecież wiele osób, które spełniają się w realizacji ciekawych projektów na własną rękę. Jednego nauczyłam się w moim krótkim życiu zawodowym, a mianowicie tego, że jak się robi to, czego się nie lubi, to dusza umiera, człowiek się zapada i znika. Jeśli tak jest w przypadku Twojej pracy w korporacji, to ratuj się i uciekaj.
Pozdrawiam serdecznie :)
Szanowna autorko przedmiotowego bloga. Po raz pierwszy lektura wpisu na tym blogu sprawiła mi przykrość. Jest mi naprawdę smutno, że mój ulubiony blog zamierza dokonać swego żywota. Był on jednym z niewielu miejsc sieci do którego udawałam się regularnie (kilka razy w tygodniu), czekając na nowe wpisy, których lektura zawsze sprawiała mi przyjemność. To dzięki Tobie odkryłam Simone Kossak, „cuchnący wersal”, francuskie filmy do których bym zapewne nie dotarła (nie miałam nigdzie wsparcia w polecaniu filmów podobnych do „apetytu na miłość” który uwielbiam bezwarunkowo). Dziękuję za „The bronze” („polecam „blades of glory”), Ali wong, fleabag i wiele wiele innych. Dziękuję za kąśliwe recenzje kinowych i serialowych „gniotów” (chociaż zapewne bez czytania recenzji na tym blogu nie byłabym tak uprzedzona do „Marcelli”). Nie zawsze nasze gusta były zbieżne, ale cenię ten blog za brak klaustrofobii w doborze gatunków i tematów, szczere opinie i „giętki język”, który powoduje że blog czyta sie z dużą przyjemnością. Przepraszam za brak wcześniejszych komentarzy, dotarło do mnie że zachowywałam się jak osoba biorąca pyszne ciastko za free, która nie potrafi powiedzieć dziękuję. A ja dziękuję: za całą pracę i wysiłek który włożyłaś w bloga „szczere-recenzje”.Mam tez nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas będę mogła go czytać, nawet mniej wpisów to lepiej niż nic. Pozdrawiam serdecznie!
Serdecznie dziękuję za tak miły wpis!
Pierwszy raz ktoś tak dokładnie wymienił filmy, które obejrzał z mojego polecenia. Na co dzień to mi się nie zdarza, nie mam nawet za bardzo z kim porozmawiać o filmach czy książkach, stąd właśnie prowadzenie bloga.
Dzięki takim wpisom jak Twój, zaczynam żałować, że nie starałam się jeszcze bardziej i nie pisałam więcej. Nie podejrzewałam, że ktokolwiek czyta to co publikuję regularnie. Do tej pory myślałam, że trafiają tu raczej przypadkowi odbiorcy, za każdym razem inni.
Pozdrawiam i zapewniam, że nasza wspólna przygoda jeszcze się nie kończy ;)
Szkoda, że już nie będziesz tak często publikować. Wiele ciekawych seriali, filmów i książek odkryłam dzięki Tobie, ostatnio zachwyciłam się „Fleabag”.
Pozdrawiam i życzę powodzenia na studiach :)
Dziękuję bardzo za miły komentarz. Cieszę się, że jakoś się przyczyniam do zwiększania oglądalności takich seriali jak Fleabag, czy inne brytyjskie produkcje.
Pozdrawiam i zachęcam do śledzenia bieżących publikacji na blogu :) Studia studiami, ale pisać też trzeba.
W doskonałej książce Malcolma Gladwella „Poza schematem” jest przedmowa (innego autora), który podsumowując treść książki pisze: „Sukces odnoszą ci, do których wyciągnięto pomocną dłoń, można wyczytać w jednym z ostatnich rozdziałów”. Przed chwilą rozpisałem się (przy innym poście) o Twoich rewelacyjnych recenzjach. Teraz czytam, że być może ograniczasz działalność. Jeśli powodem jest nie aż taki sukces bloga, jakiego się spodziewałaś, to po pierwsze, to co robisz jest bardzo dobre. Po drugie, nie wiem jaki miał być ten sukces, czyli ile Ci do niego brakuje. A po trzecie, jak wyżej. Może potrzebna jest ta pomocna dłoń. A to nie jest prawdą zawsze, że „pomocna dłoń” zjawia się znikąd, sama z siebie, za nasze zasługi. Czasami. Ale na początku nawet Napoleon potrzebował znajomości („układów”) Józefiny. Maria Curie-Skłodowska – znanego męża-naukowca. Niels Bohr – zamożnej rodziny, pokrywającej koszty jego powolnych studiów. Bill Gates – szczególnej szkoły (Lakeside) z unikalnym dostępem do komputerów. Może kluczowe jest znalezienie tej „pomocnej dłoni”? Może na obecnym etapie ważniejsze niż napisanie kolejnej (rewelacyjnej czy celnej) recenzji?
I to jest bardzo celna myśl, za którą dziękuję :) Od jakiegoś czasu zastanawiam się, co zmienić, bym mogła choćby w najmniejszym stopniu odnieść sukces jako blogerka i owa ,,pomocna dłoń” często się w moich rozważaniach pojawia. Problemem jest nawet nie jej brak, ale moja wielka niechęć do korzystania z pomocy czy choćby do przyznawania, że jest potrzebna.
Oczywiście nie jest tak, że sukces bloga rozpatruję jedynie w kategoriach materialnych, bo te mało mnie interesują poza niezbędnym minimum. Każdy komentarz, każde polubienie bloga na Facebooku i każde serduszko na Instagramie to moje codzienne źródła radości, trzymające mnie z dala od poważnych kłopotów. Sukcesem jest każdy czytelnik, bo bez Was nie byłoby blogowania.