Lilyhammer to jeden ze starszych seriali wyprodukowanych przez Netflix, w którym można się zakochać od pierwszego odcinka. Osobiście uwielbiam seriale o małych miasteczkach i ma to prawdopodobnie wiele wspólnego z tym, że sama się w takim wychowałam, a Cicely na Alasce jest moim ulubionym miejscem serialowym. Dzięki Lilyhammer znowu mogę poczuć ten klimat. Dodatkowo otrzymujemy całkiem ciekawą akcję kryminalną w nieco komediowym wydaniu, co, jak podejrzewam, musi się szalenie podobać fanom Ojca chrzestnego i Rodziny Soprano. Dzięki temu, że odtwórca głównej roli, Steven Van Zandt, grał w tej ostatniej produkcji, mamy jakby bezpośrednią łączność ze stylem Sopranosów.
Z Nowego Jorku do śnieżnej Norwegii
Frank Tagliano (Van Zandt) to jeden z klasycznych, obecnych w kinie od zawsze, typów mafiosów. Ma absolutnie wszystko by odnieść sukces w branży tak ściśle związanej z zastraszaniem, wymuszaniem, zabijaniem, narkotykami i alkoholem handlowaniem. Smagła cera, nażelowana czarna czupryna, grymas Marlona Brando na twarzy, a do tego brzuszek i specyficzny chód. No jak się takiego nie bać? Jak go nie szanować? Do tego odpowiednia garderoba (zbyt eleganckie płaszcze, koszule i wzorzyste krawaty) i mocny akcent, i już mamy wręcz archetypicznego mafiosa. Oczywiście dobry wygląd to połowa sukcesu, liczy się też to co ma się w głowie, a Frank ma całkiem sporo. Nie bez powodu ma ksywkę the Fixer. Facet potrafi załatwić absolutnie wszystko, ma instynkt, wyczucie i siłę przekonywania (niektórzy nazwaliby to problemami z kontrolowaniem agresji), dzięki czemu pnie się ku szczytom hierarchii mafijnej, niestety jednak tylko do czasu, gdy władzę przejmuje brat dotychczasowego szefa, pragnący jego śmierci. By ratować życie, Tagliano decyduje się na podkablowanie kolegi i udział w programie ochrony świadków. Mógł wybrać dowolne miejsce na świecie, a wybrał mroźne i śnieżne Lillehammer, ponieważ dobrze mu się kojarzyło z olimpiadą. Oto mężczyzna z prawdziwą fantazją!
Tak miło, że aż mdli
Norweskie miasteczko nie okazało się dokładnie takie jak sobie Tagliano, występujący tu pod pseudonimem Giovanni ,,Johny” Henriksen (że niby jest pół-Włochem pół-Norwegiem) wyobrażał. Owszem, okoliczności przyrody mamy fantastyczne, ale ludzie jacyś tacy dziwni. Wszyscy są mili i uczynni, każdy aspekt życia społecznego jest do granic możliwości uregulowany i prześwietlony, a główną ideą, towarzyszącą Norwegom na każdym kroku, jest tolerancja. Jakiż to szok dla gangstera z USA. Wszystko jest na opak. Poród odbiera mężczyzna, za to policja ma kobiecą twarz. Nikt się nie unosi, a każdy spór rozwiązuje się podczas rozmowy. Normalnie ma się wrażenie, że mafioso trafił do wioski przerośniętych i bardzo naiwnych, grzecznych dzieci.
Fantastyczne jest to zestawienie całej wybuchowej agresji Tagliano z grzecznym podejściem Norwegów. Jest w tym wszystkim oczywiście wiele przesady, ale tez mnóstwo trafnych obserwacji, o czym świadczy szalone powodzenie serialu właśnie w Norwegii. Bardzo podoba mi się w Lilyhammer to, że ukazuje także mniej cukierkowe oblicze Skandynawii. Mieszkańcy miasteczka, podobnie jak wszyscy ludzie, mają swoje małe i wielkie grzechy. W każdym odcinku pojawia się jakaś zbrodnia, lub choćby mała machlojka. Tutejsi biznesmeni mają brudne rączki, młodzi i staży nie stronią od alkoholu, i nawet pan z biura pośrednictwa pracy ma nieczyste sumienie (moja ulubiona postać, wygląda jak pan Tik Tak).
Najbrzydszy amant świata
Taka twarz jaką prezentuje w serialu Steven Van Zandt to istne przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie (aktor bardzo charakterystyczny). Podejrzewam, że artysta specjalnie się tak wykrzywia, a jeśli nie to współczuję jego życiowej partnerce bądź partnerowi. Bez względu na to czy jest zadowolony czy smutny, czy rozmawia z najgorszymi szumowinami, czy pieszczotliwie gwarzy z ukochaną, za każdym razem Johny wygląda tak jakby cierpiał na chroniczne zaparcia i miał o to pretensje do całego świata. Jednocześnie (i to jest najlepsze) w serialu nie porusza się tematyki jego szkaradztwa, jakby wszystko było ok. Absurdalne jest to, że zdobywa ,,najładniejszą” (ach te ząbki!) dziewczynę w okolicy i szybko płodzi z nią bliźniaki. To, co dla widza jest zwyczajnie brzydkie, dla pozostałych bohaterów jest męskie i atrakcyjne. Po raz kolejny przekonujemy się, że grunt to dobra samoocena.
Nasz Johny to facet z głową na karku, który potrafi się znaleźć i urządzić w praktycznie każdych okolicznościach. Zaraz po przyjeździe otwiera doskonale prosperujący bar (Flamingo) i rozkręca nielegalną działalność, zupełnie jakby nigdy nie opuścił Nowego Jorku. Mafijne interesy nasz bohater ma chyba zapisane w kodzie genetycznym. Z podziwem oglądam jak naturalnie, wręcz odruchowo, tworzy, najpierw całą świtę wokół siebie, a potem nowa strukturę przestępczą.
To naprawdę świetna parodia filmów gangsterskich i całkiem udana krytyka systemu społecznego, oparta na zetknięciu się dwóch światopoglądów. Wiele osób twierdzi, że aby zrozumieć Lilyhammer, a szczególnie sprawy związane z emigracja czy kulturą, trzeba tam po prostu mieszkać. Ja na razie jeszcze tam nie mieszkam (póki co) a przygody gangstera o twarzy Gargamela ogląda mi się znakomicie. Zresztą, zima idzie, a Lilyhammer (humor, śnieg, przytulność) to idealny serial na ten mroczny czas.
świetny, właśnie zacząłem pierwszy sezon. Super klimat.