Jeśli chodzi o francuskie komedie, to w te wakacje nas nie rozpieszczano. Nawet na upartego trudno było doszukać się czegoś wartościowego, dlatego też po raz kolejny zamiast polecać i zachęcać, odradzam i ostrzegam. Trzy poniższe tytuły to (oczywiście w moim subiektywnym odczuciu) niestrawne buble, całkowicie pozbawione subtelnego uroku i lekkiego humoru, na które zwykle liczymy wybierając tego rodzaju produkcje. Zacznę może od najgorszego filmu, czyli Ciała pedagogicznego.
Ciało pedagogiczne
Ten bardzo dziwny film to taka trochę francuska wersja Sposobu na Alcybiadesa. Akcja toczy się w dość specyficznej szkole średniej imienia Julesa Ferry’ego, która słynie w całej Francji z tego, że jej absolwenci mają najgorsze wyniki z matury w kraju. Nie do końca wiadomo dlaczego tak jest, ale jeśli coś się nie zmieni, kurator zamknie ten przybytek na cztery spusty. I tak właśnie narodził się desperacki pomysł by, skoro dobrzy nauczyciele się nie sprawdzają, zatrudnić w ramach eksperymentu najgorszych z możliwych, co może trochę otrzeźwi młodzież. W ten właśnie sposób do grona pedagogicznego pechowego liceum trafia siedmiu wspaniałych pedagogów specjalnej troski, wśród których niejeden z was rozpozna typy dobrze znane z własnej podstawówki czy liceum. Jest agresywna anglistka strzelająca kredą za złą odpowiedź, chemik wysadzający w powietrze co się da, leniwy przysypiający matematyk i piękna nauczycielka francuskiego, której nikt nie słucha, gdyż rozpraszają uczniów jej kobiece wdzięki. Choć ten projekt z początku wydaje się totalną katastrofą, po jakimś czasie okazuje się, że specyficzni nauczyciele są największą atrakcją szkoły, do której uczniowie (także spoza okręgu) walą drzwiami i oknami. Niestety, wyniki próbnej matury sprowadzają wszystkich na ziemię.
Zdecydowałam się na oglądanie Les Profs kierując się typową wrześniową nostalgią za czasami szkolnymi, ale naprawdę bardzo tego żałowałam. Poziom dowcipów w tym filmie jest żenująco niski, surrealistycznie odjechany i ogólnie wszystko to jakieś niestrawne, ciężkawe i sztuczne. Siedmiu specjalnych profesorów zachowuje się jakby byli bohaterami jakiejś starej kreskówki (albo jakby uciekli z psychiatryka), a z uczniami wcale nie jest lepiej. Właściwie to młodzi ,,aktorzy” zaniżają totalnie poziom tego ,,dzieła”. Naprawdę wolałabym odzobaczyć Ciało pedagogiczne. To straszne, gdy francuska komedie odwołują się do najgorszych amerykańskich pierwowzorów.
Lato w Prowansji
Wydawało mi się, że coś o takim tytule musi być wprost idealnym wyborem na koniec lata. Niestety, od tego tytułu też najlepiej trzymać się z daleka, jeśli nie jest się gotowym na atak nudy czy zalew filmowego kiczu. Fabuła jest prosta i boleśnie przewidywalna. Troje rozpuszczonych wielkomiejskich dzieciaków, których rodzice właśnie się rozwodzą, ląduje na całe wakacje u dziadków w Prowansji. Jak dla mnie wakacje marzeń, ale im nie jest do śmiechu, bo i do kina daleko, sklepów nie ma, a i internet na wsi jakiś taki słaby. W dodatku, pomimo iż babcia Irene (Anna Galiena) to wcielenie dobroci, nieznany im wcześniej dziadek Paul (Jean Reno) to domowy tyran i despota. Jak się można domyśleć, pod maską twardziela kryje się wielkie serce, a dzieciaki też wcale nie są takie zepsute jak się na początku wydawało.
W tym filmie także przeraża i żenuje nastoletnie aktorstwo. Strasznie było mi też w momentach popisów wokalnych obojga dziadków i ich znajomych, którzy okazali się podstarzałymi hipisami. Coś okropnego! Najsmutniej jednak robi się na myśl, że biednemu Reno, kultowemu Leonowi Zawodowcowi, przyszło na starość grać w podrzędnych komediach i to takiego skapciałego grzyba, który pokazuje w ogrodzie wnukowi jak się podlewa pomidory.
Seks, miłość i terapia
A to to już zupełny koszmar. Doznałam szoku gdy okazało się, że nawet komedia z przepiękną (niegdyś) Sophie Marceau, wcieleniem francuskiego szyku i zmysłowości, może być tak niezjadliwa. Wbrew tytułowi, który jest tak naprawdę streszczeniem fabuły, ten film może na dobre odstraszyć was zarówno od seksu, jak i od miłości. Po obejrzeniu go pozostaje już tylko iść na terapię, ale zdecydowanie nie do terapeutów pokroju filmowej pary. Grana przez Marceau Judith jest totalną nimfomanką, która traci kolejne prace przez wikłanie się w romanse z kolegami, szefami i klientami. Będąc na kolejnym życiowym zakręcie, przypadkiem dostaje pracę u terapeuty par, który szuka współpracowniczki by być bardziej wiarygodnym dla pacjentów. Oczywiście Lambert (Patrick Bruel) sam także walczy z seksoholizmem, chodzi nawet na spotkania grupy wsparcia. Osobiście preferuje metodę tłumienia, wyparcia i wstrzymywania popędów, a w tym, że doradzanie w tej sytuacji małżeństwom jest hipokryzją, nie widzi większego problemu. Jego celibat zostanie poddany trudnej próbie podczas współpracy ze zmysłową Judytą, która podoba mu się coraz bardziej.
Patrzenie na to jak kolejna ikona francuskiego kina ośmiesza się w dziwacznej roli nie należało do przyjemności. Naprawdę już się przyzwyczaiłam, że wyglądająca na pięćdziesiąt lat Marceau (zabiegi upiększające pogorszyły sprawę) gra niespełna trzydziestolatki, ale ta rola to już przesada. Judith, poza tym, że nie widzi niczego szkodliwego w tym, że sypia z każdym, to w dodatku ma jakieś dziwne zwidy. Raz jej się wydaje, że faceci chodzą po ulicach bez gaci, a innym razem jej barowy towarzysz zamienia się w wielką wiewiórkę. Rozumiem, że komedia rządzi się swoimi prawami, ale to już lekka przesada. W dodatku ani razu się tu nawet nie uśmiechnęłam, za to grymas zażenowania pojawiał się na mojej twarzy zadziwiająco często.
Komentarze