Nie czekałam z zapartym tchem na pojawienie się tej produkcji, nie wzbudzała ona we mnie większych emocji, ale przyznam, że nawet przyjemnie się oglądało, choć fajerwerków nie ma. Może bardziej bym się tym ekscytowała, gdyby naprawdę interesowały mnie szpiegowskie gry z czasów drugiej wojny światowej, czy kłótnie o to kto pierwszy, Polacy czy Brytyjczycy, wynaleźli klucz do pokonania Enigmy. Nie oczekuję od filmu obiektywnego podania faktów historycznych, ale ciekawie opowiedzianej historii, a taką właśnie dostajemy i to w bardzo atrakcyjnej oprawie.
Jedyny w swoim rodzaju geniusz jakich wielu
Alana Turinga, brytyjskiego matematyka i logika, zagrał w tym filmie Benedict Cumberbatch i to bardziej interesuje fanów (no dobrze, fanki) niż to czy historia pokrywa się z rzeczywistością. Bożyszcze sherlockologów godnie wywiązuje się z zadania, choć trudno powiedzieć, żeby się chłopak napracował, bo wciąż jest Sherlockiem, a właściwie to nawet Sheldonem Cooperem.
Filmowy Turing jest wyobcowanym, aspołecznym i trochę uszkodzonym młodym człowiekiem. Nie wiadomo czy to zespół Aspergera, czy ciągła konieczność ukrywani orientacji seksualnej, zrobiły z niego totalnego odludka, który zamiast szukać towarzystwa ludzi, zagłębia się od dzieciństwa w świat liczb, tajnych kodów i łamigłówek logicznych. W szkole inni chłopcy go nie lubili, a nawet się na nim wyżywali. Podobnie jest w sytuacji gdy otrzymuje bardzo tajne zadanie od brytyjskiego rządu i trafia do grupy najwybitniejszych umysłów, pracujących nad rozwiązaniem zagadki Enigmy. Choć powierzone panom i jednej pani zadanie jest szalenie ważne i od powodzenia prac grupy zależą dosłownie losy świata, naukowcy mają czas na wyśmiewanie odmienności zamkniętego w sobie Alana, któremu tylko matematyka w głowie. Nie jest łatwo, ale jak to zwykle bywa w tego rodzaju opowieściach, samotny geniusz mocą swych talentów przekonuje wszystkich do siebie, w czym pomaga mu pewna urocza i inteligentna niewiasta.
Postępy w pracy nad kodem Enigmy pokazuje się nam na zmianę z obrazami z dzieciństwa Turinga oraz z fragmentami śledztwa, jakie prowadzi już po wojnie w jego sprawie pewien dociekliwy policjant. Widzimy zatem pot i łzy nad łamaniem nazistowskich szyfrów, kluczowe momenty, które zdecydowały o tym kim jest Alan jako dorosły mężczyzna, a także nieliczne owoce śledztwa ujawniającego o wiele więcej niż homoseksualizm matematyka. Całość jest zręcznie złożona i zgrabnie podana widzom. Nie nudzimy się za bardzo, ale też nie ekscytujemy niestety specjalnie. W końcu takich narcystycznych, aspołecznych geniuszy, jak Turing w wykonaniu Cumberbatcha, oglądamy ostatnio w co drugim filmie i prawie każdym serialu. Sherlockowie i Sheldonowie są wszędzie i chyba powoli nam się przejadają.
Plus za subtelność i urok
Brytyjczycy potrafią jednak stworzyć odpowiednią aurę dla filmowej opowieści. Jako widz bardzo doceniam subtelność w przedstawianiu pewnych tematów, zwłaszcza tak delikatnych jak seksualność. W Grze tajemnic nie stawia się na tanią sensację, a tę sferę życia Turinga ukazuje się z olbrzymią delikatnością. Nie zobaczycie ani homoseksualnych aktów, ani nawet pocałunku nastolatków. Wszystko pozostaje w sferze werbalnej, a jednak nie ma problemu z wyobrażeniem sobie zarówno radości jak i katuszy, jakie zesłało na naukowca zamiłowanie to płci męskiej. Szczególnie pięknie pokazano przyjaźń dwóch małych chłopców, oraz miłość jaką darzył Alan Christophera aż do śmierci.
Bardzo ładnie wypadła także postać Joan Clarke, a grająca ją Keira Knightley jest tu świeża, młodzieńcza i tak sympatyczna jak już dawno jej się nie zdarzyło na ekranie. Jej postać to młoda i szalenie bystra matematyczka, która w łamigłówkach jest nawet lepsza od Alana (który nieskromnie przyznaje, że jest jednym z najlepszych matematyków na świecie), ale niestety płeć skazuje ją na pełnienie zawsze podrzędnych względem mężczyzn funkcji i ubezwłasnowolnienie w życiu społecznym. Dopiero zamknięty w sobie geniusz dostrzega w niej prawdziwy potencjał, a to jak pokazano ich późniejszy związek, jest naprawdę urocze. Z Gry tajemnic zapamiętam nie łamanie szyfru Enigmy, ale właśnie rozmowy tych dwojga szanujących się i kochających w szczególny sposób ludzi. Tyle uroku (prześmieszna scena rozmowy w domu rodziców Joan) Cumberbatch wygenerował ostatnio chyba tylko tańcząc z serialowym Watsonem, czyli z Martinem Freemanem. Cóż za chemia między nimi! Jest coś w tym, że autystyczny odludek postanawia nagle się przełamać i być zwyczajnie ludzkim i sympatycznym. Nie wiem jak na innych widzów, ale na mnie to działa niezawodnie.
O tym dlaczego Benedict Cumberbatch nie jest wielkim aktorem, ale i tak mu zazdroszczę?
Nie przeczę, że to dobry artysta, który prawdopodobnie poświęcił całą młodość na szlifowanie warsztatu (bezbłędnej wymowy, groźnych min i perfekcyjnych manier oraz gestów angielskiego dżentelmena). Do roli Sherlocka nadawał się świetnie i tak się z nią stopił, że naprawdę współczuję kolejnym filmowym wcieleniom słynnego detektywa. Niestety jednak w innych rolach nie porywa, a nawet nudzi i budzi rozczarowanie wszędzie tam, gdzie nie jest Sherlockiem (na szczęście w Grze tajemnic jest i to nawet bardzo). Jak dla mnie jednak nic to nie szkodzi, ponieważ gdybym miała się z kimś zamienić na życia, zamieniłabym się właśnie z tym uwielbianym przez miliony aktorem, który na sherlockowej serii zarobi jeszcze krocie. Facet ma styl i prezencję, fajny, solidny charakter i generuje zyski dla każdej produkcji, na którą fanki cisną milionami, nie mogąc się doczekać kolejnej serii przygód detektywa. No kto by się nie chciał zamienić?
Jest też jeszcze coś, dlaczego warto obejrzeć Grę tajemnic, a mianowicie tropienie Cumberbatcha i szukanie momentów, w których na chwilę przestaje być zarozumiałym geniuszem. Tych chwil nie ma zbyt dużo, ale warto uchwycić wyraz twarzy aktora, który stara się odmalować strach, żal i bezbronność. Broda drży, twarz się wydłuża, a oczy robią się wielkie jak u kota ze Shreka. To rozbrajająco komiczne.
Muszę obejrzeć!