Nie wiem jak wy, ale ja zawsze szukam dobrych brytyjskich seriali. Brytyjczycy robią krótkie serie, które nie starczają na długo, dlatego wciąż potrzebuję nowych tytułów. Ostatnio trafiła mi się prawdziwa perełka, coś, co spokojnie można uznać za uosobienie ekscentryzmu i czarnego brytyjskiego humoru. Tytułowi Flowersi to rodzina tak dziwna, pokręcona i mroczna, a jednocześnie poszczególni jej członkowie są tak pełni małych śmiesznostek, że dosłownie każdy odcinek to niesamowita przygoda. Jeśli chcecie poczuć się jak mieszkańcy angielskiej wsi, lub jeśli myślicie, że to wy macie najdziwniejszą rodzinę na świecie, obejrzyjcie ten serial koniecznie. Wielka szkoda, że ma tylko sześć odcinków.
Domek z mrocznych koszmarów
Wyobraźcie sobie domek z piernika z wredną czarownicą w środku, wyobraźcie sobie chatkę na kurzej stopce, a potem pomyślcie jak wyglądałoby połączenie tych dwóch tworów i oto macie domek rodziny Flowersów. Ciasna, skrzypiąca, rozpadająca się i pełna zbędnych szpargałów wiejska rezydencja tej rodziny to klaustrofobiczny koszmar, wyraźnie niekorzystne wpływający na zamieszkujących go ludzi. Ojciec rodziny, Maurice Flowers (Julian Barratt) jest autorem dość dziwnych, ale poczytnych książeczek dla dzieci, ale niestety, w momencie w którym go poznajemy, pisarz przeżywa twórczy i egzystencjalny kryzys. Jest ponury i niedostępny, z oczu bije beznadzieja i widać, że to na sobie wzorował Grubbsy, o których pisze w książkach. Jego żona Deborah (rewelacyjna Olivia Coleman) to sfrustrowana seksualnie gospodyni domowa, która jest tak zdesperowana, że z braku zainteresowania męża, uwodzi wszystkich innych mężczyzn dookoła (a nie bardzo jest w czym wybierać). Między tą dwójką jest dziwna chemia. Czuć lata dystansu, wzajemne pretensje i ogólną porażkę bycia w otwartym związku. Złemu samopoczuciu Flowersów trudno się dziwić, gdy pozna się ich dzieci. Bliźniaki Donald (Daniel Rigby) i Amy (Sophia Di Martino) to dwudziestopięcioletnie ofiary losu, które chyba nigdy nie wyprowadzą się od rodziców. Powiedzieć, że to para dziwaków to nic nie powiedzieć.
W tej małej chatynce pomieszkuje jeszcze Shun (Will Sharpe, który jest też współtwórcą całego serialu), japoński rysownik z obsesją na punkcie komiksowych bohaterów z potężną erekcją, który ilustruje książki Maurice’a, oraz stara matka pisarza, która ginie w tajemniczych okolicznościach, zaraz po tym jak jest świadkiem próby samobójczej syna.
Ogólnie mroczno jest u Flowersów, energia jest tu bardzo dziwna, a praktycznie każda scena jest osobliwym połączeniem groteski i depresji.
Freak Show
Każdy jest tu dziwny na swój własny sposób i to jest największa siła tego serialu. Bardzo spodobało mi się to, że poszczególni bohaterowie są od siebie tak różni i przegięci w zupełnie nieprzewidywalnych kierunkach. Maurice z chmurą depresji nad głową, sfrustrowana i zdesperowana Debora, ich syn wynalazca z bożej łaski i córka-kompozytorka muzyczna, która właśnie odkryła, że jest lesbijką. Do tego dochodzi typowo brytyjski dystans i maniery, każące im wszystkim trzymać uczucia na wodzy, aż do momentu krytycznego, gdy robi się tego za dużo i wylewa im się uszami. Choć bohaterowie są tu zupełnie niemożliwi i nieprawdopodobni, to jednak można się z nich pośmiać i zamyślić nad tym, jacy są podobni do nas samych i naszych rodzin. W dodatku groteskowa śmieszność to połowa sukcesu Flowersów, drugim jest cała ta prawda, którą serial przekazuje na temat depresji i bycia w długim związku. Maurice i Deborah zabrnęli w ślepy zaułek rutyny i beznadziei, a teraz próbują posklejać te resztki dawnej namiętności, które gdzieś się tu poniewierają po kątach zagraconego domku. Gdyby nie to, że dysponują najczarniejszą odmianą humoru, można by ich wziąć za brytyjskich Lubiczów:).
Oglądając Flowersów można się poczuć tak, jakbyśmy patrzyli na jakąś dorosłą wersję mrocznej baśni Grimmów, lub na śmieszno-straszny koszmarek wyciągnięty wprost z naszej podświadomości (co w sumie na jedno wychodzi). W dodatku klimat budują tu nie tylko deszczoweo-burzowo-mroczne ujęcia z brytyjskiej wsi, ale też cytaty z książek Maurice’a o panu Grudku, pokręcone i groteskowe jak wszystko tutaj.
Koniecznie na koniec muszę też napisać o mojej ulubionej postaci z tego serialu, czyli o japońskim rysowniku Shunie. Ten chłopak jest chodzącym stereotypem Japończyka utrwalonym w europejskiej kulturze. Grzeczny, ułożony, kaleczący angielski w uroczy sposób, schludny i nieco głupkowaty Shun pokazuje swoje drugie mroczne oblicze gdy zaczyna prezentować swoje rysunki. Oczywiście, że są to barwne mangi i oczywiście, że ociekają seksem, potwierdzając nasze najbardziej nieprzyzwoite przypuszczenia co do tego, co wszyscy Azjaci mają za uszami. Jednocześnie historia rysownika też jest na swój sposób wzruszająca i ciekawie rozwija się w finale.
Choć nadal nie wiem do końca czy ten niepokojący serial dryfuje bardziej w kierunku komedii, czy jest może bardziej horrorem, polecam go anglofilom serdecznie.
O dość ciekawe :) Może się skuszę na ten serial w wolnej chwili.
Ciekawe, ale też dziwne i pokręcone:) Polecam serdecznie:)
Ano to jeżeli Pani szuka to proszę sprawdzić sobie „Inside No. 9”. W podobnych klimatach co wyżej opisane, świetne swoją drogą „Flowers”.
Wisielczy humor, zresztą tworzy to zgrany i szanowany duet Shearsmith i Pemberton, którzy z czarną komedią są za pan brat. Co prawda „Inside No. 9” ma formę antologii. Ja za takową nie przepadam raczej, ale warto się przemóc w tym wypadku.
Niektórym odcinkom bliżej do horroru, innym do komedii, a jeszcze inne to w ogóle są zadziwiająco głębokie. Wszystkie zaś są co najmniej błyskotliwe, no i świetnie się to ogląda. Do tego, dzięki takiej a nie innej formie, udało się zwerbować sporo znajomych, cenionych brytyjskich twarzy.
A żeby tego było mało, wyszły już 2 sezony i ponoć ma być 3… jak na UK to jest sukces mocny.
Niestety już widziałam. Od dawna podziwiam dziwaczne występy i fantastyczne poczucie humoru Shearsmitha i Pembertona. Uwielbiam gdy się przebierają za kobiety:) A Psychoville polecam każdemu, kto kocha brytyjski czarny humor.