Pomiń zawartość →

Earl i ja, i umierająca dziewczyna

Można się wzruszyć (ale to tylko kwestia montażu i muzyki na koniec), można się pośmiać (choć śmiech pojawi się z pewnym opóźnieniem i nie będzie zbyt głośny), ale przede wszystkim można się zirytować i trochę też wynudzić na tym filmie. W dodatku po seansie pozostanie z nami przekonanie, że już kilka razy widzieliśmy ostatnio dzieła o podobnym temacie, tylko znacznie lepiej zrealizowane i bardziej oryginalne. Niestety Earl i ja, i umierająca dziewczyna to nie jest Juno, a grająca tytułową dziewczynę Olivia Cooke nie ma charyzmy i nie odchodzi w tak ujmującym stylu jak Mia Wasikowska w Restless czy Shailene Woodley w Gwiazd naszych wina.

Pół roku wymuszonej przyjaźni

Głównym bohaterem i narratorem tej historii jest kończący właśnie liceum Greg (Thomas Mann). Jest to chłopak zupełnie nie podobny do kogokolwiek innego, w co wkłada wiele wysiłku i pomyślunku. Jego główną ambicją w życiu jest się nie wyróżniać, dlatego też brata się z absolutnie każdą szkolną grupą i podgrupą, byle tylko wszyscy w liceum widzieli w nim miłego kolegę. Brak własnej osobowości przekłada się także na ,,twórczość” filmową chłopaka, której ochoczo oddaje się z przyjacielem Earlem (RJ Cyler). Nastolatki kręcą zabawne przeróbki największych i najdziwniejszych dzieł światowej kinematografii. Choć starają się być bardzo oryginalni i nieszablonowi, to ich twory pozostają jedynie parodiami i kopiami.

earl-i-ja-1

Spokojne, dziwne i nieco magiczne życie Grega (jego myśli często są pokazywane za pomocą animacji, a szkoła przypomina amerykańską wersję Hogwartu), przerywa interwencja jego matki, która potokiem słów zmusza go do zaprzyjaźnienia się z Rachel (Olivia Cooke), dziewczyną, która właśnie dowiedziała się, że ma białaczkę. Jak można się domyśleć, Rachel, Greg i Earl szybko stają się najlepszymi przyjaciółmi, co skłania Grega do wyjścia za swojej emocjonalnej skorupy i zrozumienia, że oswajanie ludzi często wiąże się z bólem, gdy ich tracimy.

Nieco zaburzony chłopiec

Choć z początku wydawać się mogło, że to choroba Rachel jest tu centrum wydarzeń, to jednak nic bardziej mylnego. Umierająca dziewczyna jest gdzieś w tle, polegując na łóżku w swoim bardzo stylowym i bardzo dziewczęcym pokoju. Ten film jest o Gregu, a on sam ani przez moment nie pozwala nam o sobie zapomnieć. Pozostałe postaci także niewiele mówią o sobie, a bardzo dużo o nim. Zatem co z tym Gregiem? Cóż, od czego by zacząć? Greg nie lubi mieć przyjaciół, zatem Earl to jego ,,wspólnik” w robieniu filmów, a z Rachel łączy go ,,wymuszona” przyjaźń. Chłopak ma też dziwnego ojca, który socjalizuje się tylko z kotem (rozumiem i popieram!), jeszcze dziwniejszego nauczyciela historii, a do tego bardzo niską samoocenę i specyficzną odmianę fobii społecznej. Jednym słowem, twórcy filmu starali się jak mogli, by chłopak był inny, inteligentny acz dziwny, czyli by idealnie pasował do filmu programowo niezależnego. Szkoda tylko, że przedobrzyli, a podczas seansu można odnieść wrażenie, że oglądamy jakąś fikuśną wersję Jeziora marzeń.

Byle na studia!

Po obejrzeniu tego filmu najbardziej głowiłam się nad dwoma sprawami: nad studiami i nad wiek rozwiniętymi nastolatkami. Symboliczny życiowy przełom, rzecz nieporównywalna wagowo z niczym innym w amerykańskiej kinematografii, czyli czas końca liceum, jest tu po raz już nie wiadomo który poddany niemożebnej mitologizacji. Widzowie na całym świecie już wiedzą, że tak dobrze jak w high school nie będzie już nigdy, że dla wielu bohaterów jest to szczyt ich możliwości życiowych, a tylko dla przeszczęśliwych wybrańców także przepustka na studia, gdzie dostaje się złoty bilet na podróż zwaną życiem. No, ale żeby przejmować się tym bardziej niż własną chorobą i widmem śmierci to już prawdziwa przesada ze strony Rachel (ale to tylko moje zdanie). Niech się wali, niech się pali, ale Greg musi zostać studentem i to na własnych warunkach.

Kwestią dojrzałości, czy raczej dziwaczności filmowych nastolatków, zajmowałam się na tym blogu wielokrotnie, ale chętnie napiszę, co o tym myślę, po raz kolejny. Oczywiście bohaterowie filmu Earl i ja… są przesympatyczni (na swój sposób), ale zupełnie niepodobni do prawdziwych dzieciaków. Wyrafinowane kino, cyniczne dyskusje, robótki ręczne wymagające precyzji lasera i rozmowy o życiu z panem o historii – kto wymyśla takie scenariusze? Do tego oczywiście bohaterowie to nastolatki wrażliwe jak mimozy, nie przeklinające nic a nic, a jeśli już zdarza się im użyć przemocy, to ten pojedynczy akt poprzedza się wcześniej przećwiczonym wyrafinowanym monologiem. Nie jest to w żadnym wypadku kino dla młodego widza, który tylko się wynudzi i zirytuje potokiem słów Grega i biernością włóczkowej Racheli, ale co najwyżej dla dorosłych, chcących obejrzeć pretensjonalną filmową wydmuszkę udającą kino niezależne, o tym jaka piękna jest młodość. Nie pozostaje nam nic innego jak wzdychać z nostalgią na wspomnienie czasów własnej nastoletniości.

Opublikowano w Filmy

Komentarz

  1. Dobra recenzja. Jak ja mam już dość filmów o umierających nastolatkach. Jedno Gwiazd Naszych Wina wystarczyło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *