Mam wielki sentyment do całej serii o Rocky’m i dlatego do Creeda podeszłam z duża dozą nieufności. Jakież to fajerwerki są w stanie zastąpić nam niepowtarzalny klimat i kultowe dialogi pierwszych części? Czy nowy bokser, już w tytule kreowany na legendę, podoła wielkiej misji jakiej się podjął? Czy wreszcie Sylvester Stallone, dobijający przecież do siedemdziesiątki, da radę jeszcze nas czymś zaskoczyć i zabłysnąć na ekranie swym nieporadnym wdziękiem, który niegdyś podbił serca milionów? Chciałabym móc odpowiedzieć na te wszystkie pytania twierdząco, ale niestety nie mogę. O ile Sylvester i w ogóle cały scenariusz są bez zarzutu, to już gra jego następcy, Michalea B. Jordana zupełnie nie powala. No i ten okropny product placemenet, przez który musimy się zastanawiać co w danej scenie jest najważniejsze, to, że na przykład bohater biegnie lub upada na ringu, czy raczej to, by odpowiednio wyeksponować logo pewnej firmy obecne na podeszwach butów. No są chyba jakieś granice reklamy, nawet w kinie czysto rozrywkowym!
Adonis, następca Apolla
Apollina Creeda, dawnego bokserskiego rywala Rocky’ego, nie trzeba nikomu przedstawiać. Ten film jest o jego najmłodszym synu, hardym, bojowym i przeświadczonym o swej wspaniałości Adonisie (ktokolwiek wpadł na pomysł mitologicznej kontynuacji imiennej, powinien dostać jakąś nagrodę). Donnie (Michael B. Jordan) miał kiepski początek, ale wyszedł na ludzi pod czujnym okiem matki. Dobrze zapowiadający się młody człowiek, wyraźnie czujący presję nazwiska i cień ojca za plecami, postanawia z dnia na dzień rzucić karierę zawodową, by oddać się w pełni swej prawdziwej pasji, czyli (tu niespodzianka) boksowaniu. Nie zastanawiając się wiele, pakuje manatki i rusza do Filadelfii, na spotkanie przeznaczenia i Rocky’ego.
Stary bokser początkowo bardzo niechętnie odnosi się do pomysłu trenowania syna byłego rywala, ale że jego własne życie nie jest zbyt ciekawe, a w dodatku dzieciak ma wiele zapału i talent po ojcu, w końcu dochodzi do zawarcia mentorskiej umowy. Zaczyna się to, co tak kochamy w dramatach sportowych, czyli ostre treningi o świcie, hartujące przebieżki szarymi ulicami miasta, no i oczywiście motywacyjne monologi Sylwestra.
Choć film raczej nie zaskakuje (ma co prawda wiele ładnych ujęć, ale to nic, czego byśmy nie oglądali w Do utraty sił), to jednak przyjemnie się go ogląda. Każdej scenie towarzyszy pokrzepiająca pewność widzów, że przecież wiemy do czego to wszystko zmierza, ale absolutnie nie psuje nam to przyjemności. Wszystkie najlepsze składniki, składające się na poprzednie części bokserskiej sagi, zostały tu powtórzone, ze szczególną troską o właściwe proporcje, tak by widza za bardzo nie znudzić czy nie rozrzewnić melancholijnymi wspominkami.
Creed: Odchodzenie legendy
Choć grający Adonisa Michael B. Jordan jest, no cóż, prawdziwym Adonisem, czyli chłopak jest tak przystojny jak to tylko możliwe i to pomimo karykaturalnego wąsika, to jednak lepiej by było, gdyby grał w produkcjach, w których nie obsadza się legend pokroju Sylvestra Stallone. Można sobie mieć skórę o barwie karmelowej poświaty, idealnie wyrzeźbione mięśnie i paradować w markowym dresiku, ale przy tak męskim mężczyźnie jak Sylvester nie ma szans na skupienie uwagi kamery. Przez cały film miałam wrażenie, że Adonis znika, że jest tylko tłem dla Rocky’ego, który po raz kolejny rozkwita. Najgorzej jest w scenach finałowej walki. To tu ma być udowodnione, że w sporcie liczy się przede wszystkim determinacja, upór i chęć zwycięstwa, a także takie przymioty jak pokora połączona z wielką dozą szacunku do samego siebie i specyficznie pojmowanego honoru rodziny. Niestety jednak nie widać tego na ekranie, nie da się tego poczuć. Adonis wraz ze swoim przeciwnikiem są drewniani, bez wyrazu, zupełnie pozbawieni tego błysku w oku, którym potrafili oczarować widownię bokserzy z początków serii.
Jeśli o mnie chodzi, to nie jest to film o narodzinach nowej bokserskiej legendy, lecz o odchodzeniu z przytupem starej. Rocky jest tu naprawdę wzruszający, czym nie daje młodemu praktycznie żadnych szans na przyćmienie swojej aktorskiej gwiazdy. Wzruszamy się gdy odwiedza przyjaciela na cmentarzu, gdy wspomina żonę, choruje, a najbardziej chyba gdy jest nieporadny nie rozumiejąc czym jest chmura lub jak zapisać informacje w telefonie (no dobra, może poczułam z nim łączność, bo też nie wiem). Każdy inny starszy pan (no może poza Arnoldem) byłby tu godny współczucia, ale Rocky tylko rozczula. Zresztą to nic, że żywa legenda ringu nie ogarnia nowoczesności, to Rocky, więc nic nie musi. On jest mistrzem realu, a nie wirtualnej rzeczywistości dla mięczaków. Ze względu na niego, warto zobaczyć Creeda.
Zastanawiając się nad aktorskim fenomenem Sylvestra, podobnie jak Arnolda, już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że obaj panowie po prostu zrezygnowali z pretensji do wielkiego aktorstwa, na rzecz wiarygodnego bycia sobą. Nikogo nie zwodzą, nie mają absurdalnych aspiracji, po prostu od dekad robią swoje na ekranie i za to ich kochamy. Stallone to wzór męskości dla chłopaków z mojego pokolenia i miło widzieć, że nawet nieudane próby podciągnięcia czy ufarbowania tego i owego na twarzy, nie są w stanie zniszczyć legendy Rocky’ego.
Komentarze