Gdybyście obejrzeli już wszystko i mieli po dziurki w nosie seriali (głównie brytyjskich) o małych sennych miasteczkach, w których ni stąd ni zowąd ktoś zabija młodą piękną dziewczynę z sąsiedztwa, to sięgnijcie po Broadchurch. Tutaj dla odmiany ktoś zamordował małego chłopca. Dalej opowieść toczy się już znanymi torami. Wciąż te same wariacje na temat miasteczka Twin Peaks. Coś jest takiego w tych małych zżytych ze sobą od pokoleń społecznościach, co każe filmowcom dopatrywać się w nich czegoś tajemniczego, czy wręcz demonicznego. W dodatku ciągle to chętnie oglądamy. Najwidoczniej, powodowani zazdrością i tęsknotą za sielskim życiem, chcemy by ktoś nas przekonał, że wcale nie jest tam tak pięknie jak może się wydawać (no poważnie, tylko na podstawie tego co oglądałam w te wakacje, można by pomyśleć, że zabite dechami mieściny mają większą przestępczość niż wielkie amerykańskie metropolie). Albo też, w głębi serca czujemy, że sytuacja, w której ludzie przyglądają się sobie z tak bliska nie może być korzystna dla ich psychiki.
No jakby nie było, mały Danny zostaje znaleziony na plaży, w pewien piękny letni dzień, a jego rodzina i znajomi są załamani bezsensem tak ogromnej tragedii. Któż mógł chcieć śmierci niewinnego dwunastolatka? Przecież chłopak był taki uroczy i rezolutny. Po pierwszym szoku, do akcji przystępuje lokalna policja, dowodzona przez detektywa inspektora Aleca Hardy’ego (David Tannant). Wkrótce się okaże, że do miejscowych tajemnic i zbrodni, ten mroczny osobnik dorzuci własny bagaż ciężkich doświadczeń. Jak już możecie się domyśleć, w miarę jak postępuje dochodzenie, dowiadujemy się coraz to ciekawszych rzeczy o niby spokojnych mieszkańcach Broadchurch. Co odcinek to inny podejrzany, a gdzieś tam na drugim, czy nawet na trzecim planie kroi się grubsza afera, w która są zamieszani najbardziej nobliwi i nierzucający się w oczy mieszkańcy nadmorskiego miasteczka.
Najsłabsze punkty tej opowieści to zarazem najbardziej charakterystyczne cechy każdej tego rodzaju produkcji. Naprawdę powoli zaczynają mnie irytować seriale i filmy, w których rekonstrukcja ostatnich dni i godzin ofiary zbrodni, wykazuje, że prowadziła ona tak bogate życie, iż nie sposób tego ogarnąć. Zawsze jest kolejne dno, kolejne zajęcie na boku, jakaś praca i szemrani znajomi, o których rodzice nie mieli pojęcia. Jakby ich doba była z gumy i mogła się dowolnie rozciągać. Jeszcze jak to była Laura Palmer czy Rosie Larsen, to mnie to aż tak nie irytowało, ale żeby mały chłopiec miał tak zapełniony grafik… Cóż może się nie znam. Może brytyjskie nastolatki są mniej leniwe i lepiej dochowują tajemnicy od polskich dzieciaków. Oczywiście nie mogło także zabraknąć powolnego tempa i wielu urokliwych krajobrazów, bo wszak to nadmorska miejscowość wypoczynkowa. Niech sobie zabójca hula na wolności. Ważne by widz miał wrażenie, że niemal oddycha jodem i podziwia drzewa z bliska.
Broadchurch to brytyjski serial potwierdzający wiele moich podejrzeń. Dowodzi, że nawet najbardziej pojemna i wszechstronna forma opowieści, może w nadmiarze znudzić widza. Dowodzi, że czasami ,,spokojne tempo” w języku seriali oznacza jedynie nudę, dłużyznę i zero napięcia. Wreszcie dowodzi także (co mnie najbardziej interesuje, ponieważ pasjonuje mnie szczególnie aspekt wizualny), że brytyjska telewizja cierpi na prawdziwy deficyt ładnych aktorek i przystojnych aktorów.
Hej, choć temat już wystarczająco wyeksploatowany, to ponoć kręcą wersję amerykańską z Tennantem, Anną Gunn i Jackie Weaver…
[…] okolicznościach. Byłby to kolejny serial o zbrodni w małej zżytej społeczności w stylu Broadchurch gdyby nie fakt, że Fortitude znajduje się na dalekiej Północy, tuż przy kole podbiegunowym. […]
[…] miasteczkach, w których nagle dochodzi do strasznej zbrodni. Wśród tego rodzaju produkcji Broadchurch jest już klasykiem, który doczekał się wersji amerykańskiej (ze zmienionym zakończeniem), a […]