Dobrze przyjęty na festiwalu w Sundance film Marti Noxon jest od piątku dostępny na Netfliksie. Zapowiedzi były na tyle zachęcające, że od razu, jak tylko się pojawił, usiadłam do oglądania, ale niestety, po dobrym początku, każda kolejna minuta okazywała się rozczarowaniem. Nie bez przyczyny wielu widzów wskazuje na podobieństwa Aż do kości z kontrowersyjnymi Trzynastoma powodami. Obie produkcje, patrząc obiektywnie, zamiast ostrzegać przed niebezpiecznymi dla młodych ludzi zachowaniami, mogę je wprost powodować, przed czym zresztą Netflix ostrzega na początku filmu. Mnie osobiście przeszkadzało bardziej coś innego (bo uważam, że nie tylko filmy, ale cała współczesna kultura odpowiedzialna jest za to, że nastolatkom, i nie tylko, nie chce się żyć i popełniają samobójstwa na różne sposoby), a mianowicie nuda, przewidywalność i banalność przekazu. Tak jak Trzynaście powodów przypominało wypracowanie na temat samobójstw wśród nastolatków, napisane po przeczytaniu jednego artykułu w niezbyt dobrej gazecie, tak Aż do kości także sprawia wrażenie solidnie odrobionego zadania domowego, zrobionego przez kogoś, kto zna ogólnodostępne fakty na temat zaburzeń odżywiania. Takie filmy to się robiło dwie dekady temu, gdy świat po raz pierwszy zaczął się bardziej interesować anoreksją i bulimią. Marti Noxon i Lily Collins opowiadają w wywiadach o własnych doświadczeniach z zaburzeniami odżywiania, ale jakoś w filmie nie wyczułam osobistej perspektywy.
Skóra, kości i duża dawka ironii
Ellen (Lily Collins) jest cierpiącą od lat na anoreksję dwudziestolatką. Odpadła z koledżu, a jej życie składa się głównie z pobytów w ośrodkach leczniczych i powrotów do domu po kolejnych nieudanych terapiach. W głowie Ellen królują same cyferki (ma anorektycznego aspergera), głównie wartości kaloryczne każdego jedzenia, jakie znajdzie się w zasięgu jej wzroku, a także ilości spalanych kalorii podczas różnych aktywności fizycznych. Nocne wędrówki górskie, szybkie marsze i setki brzuszków połączone z zaniechaniem spożywania posiłków, zrobiły z Ellen chodzącego kościotrupa, wzorową anorektyczkę, która do niedawna była jeszcze wzorem dla innych odchudzających się (co miało tragiczny finał).
Nie dziwimy się kłopotom zdrowotnym Ellen, gdy poznajemy jej popapraną rodzinkę. Każda wrażliwa i delikatna osoba zapadłaby na zdrowiu po takich przejściach. Matka Ellen, od lat mieszka ze swoją partnerką, a obie zachowują się jak zbzikowane podstarzałe hipiski. Tato (wiecznie nieobecny, nie zobaczymy go nawet na ekranie) założył nową rodzinę, w której nasza bohaterka znalazła wsparcie i miłość, choć to nie wystarczyło. Ich wszystkich poznajemy w momencie, w którym dziewczyna wylatuje z kolejnej terapii, znowu przez swoje buntownicze zachowanie, a macocha załatwia jej leczenie ostatniej szansy. Ellen trafia do domu dla cierpiących na zaburzenia odżywiania, prowadzonego przez dr Williama Beckhama (Keanu Reeves). Kontrowersyjne metody i bardzo różnorodne towarzystwo anorektyków i bulimików, z początku nie działają na broniącą się przed światem ironią nastolatkę, ale zakochujący się w niej kolega i sadzący proste życiowe mądrości lekarz mają szansę wszystko zmienić.
Głód w wersji glamour
Wszystkie dyżurne punkty związane z zaburzeniami odżywiania są tu po kolei odhaczane. Choć ona sama tego nie wyjaśnia (bo taka jest skryta i skomplikowana) to widzimy wyraźnie wszystkie źródła jej problemów, czyli kłopoty rodzinne, próbę kontrolowania sytuacji w jakikolwiek sposób, niechęć do dorastania i stania się przedmiotem męskiego zainteresowania, próbę sprostania lansowanemu przez media ideałowi urody, a potem także ogromne poczucie winy spowodowane przez śmierć jednej z dziewczyn obserwującej ją na Tumblerze. Mamy karmienie przez rurkę, podstępy chudzinek, które odchudzają się wszystkimi możliwymi sposobami, a także cały katalog tych sposobów, podany dzieciakom jak na tacy, włącznie z wymiotowaniem i przeczyszczaniem.
Cieszy mnie, że powstają filmy o tak ważnym problemie, ale mam wrażenie, że sedno sprawy, czyli śmiertelne niebezpieczeństwo anoreksji i bulimii, rozmywa się gdzieś w zbyt ładnej otoczce tej historii. Główna bohaterka nie tylko jest perfekcyjnie pomalowanym i ubranym z hipsterskim szykiem szkieletorkiem, ale ma też talent plastyczny, czyniący ją wyjątkową w oczach rówieśników. W wydaniu Lily Collins, która bardzo schudła do roli (czy tylko mnie się wydaje, że to niezbyt dobry pomysł, skoro aktorka miała w przeszłości zaburzenia odżywiania?), anoreksja jest czymś atrakcyjnym i pożądanym. Ellen w jej wykonaniu niewiele się różni od pokazywanych na okładkach magazynów modelek, a jedyny brzydki akcent to nadmiernie owłosione ramiona próbującego się ogrzać ciała. W konstrukcji tej postaci przeszkadzało mi też to, że w sumie tak niewiele się o niej dowiadujemy. O Ellen mówią inni, a ona sama tylko zaprzecza. Widz nie dostaje szansy poznania tej postaci, wczucia się w jej sytuację, że nie wspomnę o innych chorych, którzy oglądając jej pobyt w zapewne bardzo drogim ośrodku, mogą popaść w jeszcze większą beznadzieję.
Podobnie jak główna postać, stereotypowi i przerysowani są także jej bliscy i inni uczestniczy terapii ostatniej szansy. Najbardziej irytujący jest Luke (Alex Sharp), groteskowa karykatura stereotypu tancerza baletowego, który jest tak ekscentryczny, że to aż męczy. Naprawdę źle zniosłam także sceny rodzinne, w których występowała mamuśka Ellen (Lili Taylor), a jej scena z butelką w moim odczuciu pogrążyła ten film.
Ogólnie, nie jest to ani film, który mógłby nas wyedukować, bo niczego nowego się o zaburzeniach odżywiania z niego nie dowiemy, ani bardziej artystyczna, poruszająca historia, bo temat jest w niej zbyt lekko i pretensjonalnie potraktowany. Jednym wielkim plusem jest tu dla mnie rola Keanu Reevesa, który jest tak sztywny i drewniany, że nieodmiennie przywołuje uśmiech na twarzy :) A podejrzewam, że on i brwi panny Collins miały być ozdobą całego tego przedsięwzięcia.
Problem samobójstw w rękach różnych autorów został zafałszowany (bo kto zabroni autorowi napisać co chce lub nakręcić film jaki chce) i taki funkcjonuje w powszechnym odbiorze. Zaczęło się już od Goethego i „Cierpień młodego Wertera”.
W rzeczywistości dzisiaj wiadomo, że samobójstwa popełniają praktycznie tylko chorzy na chorobę depresję. Oprócz dziwnych systemów wartości, wpajanych przez lata, jak u japońskich samurajów, czy w groźnych sektach, nikt inny nie popełnia samobójstw.
Depresją nazywa się też bardzo kiepski humor, ale to tylko porównanie. Tak jak ludzie co mówią „Cholera mnie wzięła, gdy to usłyszałem”. Ale przecież nie chorują naprawdę na chorobę cholerę.
Choroba depresja jest ciężka, nieuleczalna i gdy nie poda się leków prowadzi do prób samobójczych. Jak pewne formy reumatyzmu prowadzą do powykręcanych palców.
To nie jest cecha zwykłych ludzi. Ale w XX i teraz w XXI wieku liczba chorych na depresję gwałtownie wzrosła. Dlatego, bo branie narkotyków silnie wzmaga tę chorobę. Wręcz wywołuje. Ludzie, którzy normalnie nie zapadliby na tę chorobę, nieodwracalnie na nią chorują. Stąd tyle „niezrozumiałych” samobójstw np. u muzyków z zespołów muzycznych.
Czyli Werter naprawdę był po prostu „chory na głowę”. Oczywiście co mu tam autor powsadzał do jego wypowiedzi i jego życiowej historii (i to wieki temu), to powsadzał. Napisał co chciał. Że wszystko z miłości, itp.
Naprawdę to chory na zaawansowaną depresję, jeśli nie bierze mocnych leków (a w czasach Wertera takich nie znano), w chwilach mniejszego natężenia choroby może być miły i normalny, po czym w chwili nasilenia choroby (bo to tak faluje) pod dowolnym powodem ma próby samobójcze. Legenda tej książki (bo ładnie napisanej) nie pasuje do prawdy. Wszyscy potem mówią: „Wydawało się, że miał powody być szczęśliwy. To niezrozumiałe.” Bo to nie jest racjonalne, to objaw nasilenia choroby.
Ta prawda jest mało znana. Szkoda, bo by bardziej odstraszała od narkotyków.
Nadal samobójstwa traktuje się powszechnie jako „zaskakującą tajemnicę ludzi” i opisywane są w wielu książkach i filmach pod hasłami „Dlaczego tak?” i „Dlaczego nikt nie pomógł?”.
A to nie tajemnica, a wyskoki „chorych na głowę” i bez mocnych leków nie da rady. Żadna pomoc w postaci rozmowy nie pomoże. Czy rozmową można wyprostować poskręcane palce starej babci z reumatyzmem? Przy zaawansowanej chorobie (a z narkotykami to może pędzić szybko) nie ma sposobu bez silnych leków. A i z silnymi lekami jest nieuleczalne i nawraca bez końca. Ale depresja nie jest częsta u ludzi, co nie brali narkotyków i taki Werter w czasach Goethego był rzadki.
Ta wiedza jest cenna a nawet zaskakująca. Dużo zmienia w rozumieniu wielu spraw. Zaskakujących losów muzyków z zespołów, niezrozumiałych samobójstw, pytań „Dlaczego nikt nie pomógł?” i tej mało znanej szkodliwości narkotyków.
Recenzja wow! Naprawdę jest świetna… Jezeli bedziesz miala chwile czasu to zapraszam na przeczytanie moich recenzji…https://wlasnyidealnyswiat.blogspot.com/?m=1
Ps. Nie traktuj tego jako reklamę czy cos…