Wczoraj na blogu było o tym, jak źle opowiedzieć o narodzinach zła, a dziś będzie klasyka jak to zrobić dobrze (oczywiście mam na myśli takie opowiadanie historii, żeby wami wstrząsnęła, na wiele tygodni dała do myślenia i nigdy nie pozwoliła o sobie zapomnieć). Dzieciństwo wodza zawiodło w tym względzie i trudno. Żyjemy jednak w takich czasach, gdy ciągle trzeba zadawać sobie i innym trudne pytania (obecnie szczególnie o fanatyzm i mechanizmy wpływania na społeczeństwo). W takich sytuacjach zawsze najlepiej odnieść się do starych mistrzów. Andrzej Szczypiorski napisał Mszę za miasto Arras czterdzieści pięć lat temu, jako reakcję na Marzec ’68, ale jego przesłanie nadal pozostaje bardzo aktualne, dlatego powinniśmy wszyscy naprawdę się cieszyć, że Muza wznowiła tę wspaniałą książkę. W obliczu ostatnich doniesień medialnych (szczególnie dotyczących ekshumacji) nie ma chyba wątpliwości, że omawiając ten tekst, myślimy nie o zwykłej mszy, lecz o mszy żałobnej.
O niezwykłej książce Szczypiorskiego napisało już wiele, lepiej znających się na temacie osób. Jedyne co mogę dodać, to moje subiektywne, osobiste uwagi.
Miasto Arras to cała Polska
Opowieść Jana, znaczącego szlachcica, który był świadkiem niezwykłych wydarzeń, oparta jest na faktach. Podobno w połowie XV wieku, w burgundzkim mieście Arras doszło najpierw do wielkiej zarazy i głodu, które zdziesiątkowały obywateli, a trzy lata później mieszkańcy dokonali pogromu Żydów, licznych sądów i egzekucji na osobach podejrzanych o najdziwniejsze herezje, doszło nawet do aktów kanibalizmu i palenia czarownic. Jednym słowem, w Arras rozpętało się piekło. Powieściowy Jan stara się wyjaśnić słuchaczom, którym zdaje relację po jakimś czasie, jak w pobożnym i do niedawna cieszącym się dobrobytem mieście, mogły mieć miejsce te wszystkie apokaliptyczne sceny. Zresztą, nie tylko one są na początku tajemnicą. Jeszcze bardziej dziwi fakt, że koniec sporom, sądom i morderstwom przyniosło przybycie księcia biskupa Dawida, który dał rozgrzeszenia miastu i uznał całe to zło za niebyłe. Naprawdę zadziwiająca historia.
Jak to często bywało, nie tylko w XV-wiecznej Francji, ale i we współczesnej Polsce, wszystko zaczęło się od jednego starszego, zgorzkniałego człowieka, ze skłonnością do manipulowania innymi za pomocą religii chrześcijańskiej. Ojciec Albert, z pozoru mądry i pokorny duchowny, tak naprawdę jest geniuszem zła. Jego moc polega na tym, że potrafi patrzeć w przyszłość i wie gdzie podłożyć iskrę odpowiednich słów, by szybko wywołać olbrzymi pożar. Wystarczy na przykład, że komuś zdycha w nocy koń, a uprzejmy sąsiad donosi, że w okolicy stajni panoszył się Żyd, mruczący pod nosem niezrozumiałe wyrazy. Od razu mieszkańcy Arras podłapują temat, już widzą w Żydzie czarownika miotającego klątwy i nim się orientujemy, palą się stosy. Jedno wydarzenie otwiera możliwości dla kolejnych, w mieście jak morowe powietrze rozchodzi się odpowiedni klimat dla rozdrapywania zatargów, donoszenia na tych, którym się zazdrości i dla małych sąsiedzkich zemst. Występująca wcześniej zaraza, a wraz z nią głód, zbudowały odpowiednie podłoże dla szaleństwa przemocy. Ludzie głodni, zmęczeni i pozbawieni nadziei, tacy, którzy nie mają już nic do stracenia, szybko pozbywają się skrupułów i ruszają z widłami na pierwszą czarownicę, jaką uda im się namierzyć na ulicy. Pod tę kategorię podpada oczywiście każdy, kto jest choć trochę inny lub mówi coś, co nam się nie podoba. Mogą to równie dobrze być Żydzi, czy jakakolwiek mniejszość, jak przeciwnicy w radzie miejskiej czy osoby, którym jesteśmy winni pieniądze. Znów brzmi znajomo, prawda?
Religia jako narzędzie manipulacji
Przyznam się szczerze, że poraziła mnie trafność wielu zdań zawartych w tej książce.
,,Obywatele tutejsi uciekają do innych krajów, gdzie mniej świętości, ale za to jadła więcej”
To o sytuacji, w której rozmodlony Albert każe myśleć mieszkańcom Arras o życiu wiecznym, zapominając o doczesnym. Wyniszczeni postami i tyranią licznych zakazów, naprawdę są już na skraju wycieńczenia.
,,Głupcy! – warknął. – To prawda, że jestem sługą bożym, ale gdzie jest napisane, że pan winien lojalność swoim pachołkom?!”
Brzmi już tak znajomo (szczególnie w kontekście obietnic wyborczych), że już nawet nie będę tego komentować.
Najciekawsze są jednak długie scholastyczne dysputy, przytaczane przez narratora Jana, dotyczące tego, w jaki sposób ojciec Albert usprawiedliwia tę całą przemoc i szaleństwo. Aż się w głowie kręci od pokrętnej logiki tego religijnego fanatyka, który wszędzie widzi karę za grzechy, a szczerą wiarą we własną rację zapewnia sobie niewinność wobec najcięższych zbrodni. Uruchomiony przez niego proces, z którego chyba tylko on jeden zdaje sobie sprawę, rozkręca się powoli, lecz nieubłaganie. Obserwujemy po kolei wszystkie stadia występowania zbiorowej histerii, tak nam dobrze znajome z historii i bieżących wydarzeń. Gdybyż dało się czytać tę kunsztowną narrację wyłącznie jako fikcję, byłoby pięknie, ale to niemożliwe. O nas za kilka lat też ktoś może powiedzieć tak jak o mieszkańcach Arras, że ,,Za dużo tu było wiary, za mało rozumu”.
Mam nadzieję, że wznowienie Mszy za miasto Arras będzie się cieszyło wielką poczytnością. Nie dość, że przesłanie tej barwnej, choć strasznej, przypowieści pozostaje wciąż aktualne, to jeszcze ma ona naprawdę piękną formę. Język tej opowieści jest stylizowany na dawną mowę, ale w sposób zapewniający pełne jego zrozumienie. Poszczególne zdania (w których znajdziecie takie słowne klejnoty jak na przykład ,,kwiczoły”) są kunsztownie dopracowane i wiążą się ze sobą w wywód porażający trafnością obserwacji. Jeśli lubicie czasem pogimnastykować szare komórki, lub może jesteście ciekawi jak w dawnych wiekach wyglądały rozprawy teologiczne, nie będziecie zawiedzeni lekturą. Dla mnie osobiście, choć to mało znaczący fakt, niezwykle pociągająca jest okładka nowego wydania (oprawić i na ścianę) oraz sam tytuł, obok Tylko Beatrycze Parnickiego, chyba najpiękniejszy w naszej literaturze.
Komentarze