Skoro liczne portale i gazety tak się o tym filmie rozpisywały, jak także nie mogłam go ominąć. Niepotrzebnie niestety nastawiłam się na nie wiadomo jaki hit. Film był znacznie słabszy od typowej francuskiej komedii, prawdopodobnie dlatego, że zamiast przypominać kolejne urocze i stylowe cacko znad Loary, przypominał raczej długi polski wieczór kabaretowy z gatunku tych, które na okrągło lecą w wakacje w telewizji publicznej (o ile jeszcze dobrze pamiętam telewizję). Niekoniecznie było mi do śmiechu z tych sucharów, zwłaszcza, że żarty wypowiadane są przez postaci będące żywymi stereotypami, bez najmniejszej szansy na jakąkolwiek zmianę. Nikomu tu nie zbywa na autorefleksji, a pomyślny finał ślubnych zmagań należy przypisać raczej przypadkowi niż świadomej woli ludzi, którzy wreszcie postanowili nie być rasistami, ksenofobami czy zwyczajnymi przygłupami.
Ilość, nie jakość
Państwo Verneuil to typowi stateczni Francuzi, którzy spokojnie mogliby być także typowymi Polakami. Obdarzeni aż czterema córkami, biali katolicy nie marzą o niczym innym jak o tradycyjnej jednokolorowej rodzinie. Niestety, choć są tak pobożni, to Bóg im nie sprzyja. Wyższa niebiańska instancja zmusza ich do uznania, że żyją teraz w wielobarwnej, tolerancyjnej i otwartej Europie, a Francuzi mają teraz znacznie więcej odcieni skóry niż za czasów ich młodości. Uprzedzenia statecznej pary atakują masowo zięciowie, z których żaden nie jest taki, jakiego sobie życzyli. Chińczyk, Żyd i Arab kłócący się ze sobą nawzajem i z teściami jednocześnie, to stała atrakcja rodzinnych obiadów i świąt. Przy każdym ślubie i chrzcinach teściowa (Chanta Lauby) zalewa się łzami, a teść (Christian Clavier) kompulsywnie miota rasistowskimi dowcipasami.
Wydawać by się mogło, że gorzej być nie może, ale przecież zawsze może. Na wydaniu jest jeszcze najmłodsza córka, która, niepomna rodzicielskich uprzedzeń i cierpień, przyprowadza do domu uroczego czarnoskórego aktora Charlesa (Noom Diawana), wywodzącego się z Wybrzeża Kości Słoniowej. To w obliczu tego faktu i przy starciu z rodziną pana młodego, Verneuilowie zostają poddani największej próbie charakteru.
Cztery krasnoludki i Kargul z Pawlakiem
Tak, tacy właśnie są męscy uczestnicy tego widowiska, którym kobiety tylko kibicują z boku. Teść czarny i teść biały docinają sobie równo w najgorszy możliwy sposób, a zięciowie równolegle toczą swoje małe potyczki. Nikt z nich nie życzy sobie obrażania swojej rasy, religii i nacji, ale też nikt nie widzi nic złego w obrażaniu pozostałych członków rodziny. I tak się to toczy i toczy, ale za wiele z tego nie wynika poza finalnym Kochajmy się!
Osobiście jestem nawet w stanie zrozumieć wartość tej i podobnych produkcji, które mają obśmiać, a tym samym nieco pozbawić napięcia i grozy problem emigracji i wielokulturowości w Europie. Rozumiem też, że dla Francuzów problem ten jest bardziej namacalny niż dla białej i w większości jednolicie katolickiej Polski. Jedyne czego nie akceptuję to kiepski poziom artystyczny tej komedii. Nie wiem jak innym, ale mnie tam raczej nie było do śmiechu, gdy zięciowie wypominali sobie grzechy przodków, a Żyd położył przeciwnika ciosem Krav Magi. Nie bawi mnie Chińczyk robiący zdjęcia komórką, ani poszukiwania koszernego indyka na święta. A już żarty z obrzezania były poniżej pasa (dosłownie nawet). Jedyne z czego mogłam się śmiać, to głupota tych wszystkich ludzi, których w żaden sposób nie byłam w stanie polubić. Ten film nie obala stereotypów tylko je utrwala!
Kolorowa, ale zamożna klasa średnia
Jedynie w migawkach uwieczniających styl życia tych komiksowych charakterów dostrzegam coś, co tak lubię we francuskich komediach. Przedstawiona tu rodzina może i jest patchworkowa, ale (baśniowo, wręcz wzorcowo) jednolicie zamożna. Chłopaki, choć ich rodziny pochodziły z różnych stron świata, wykonują szanowane zawody, radzą sobie znakomicie w życiu, a w dodatku są prawdziwymi patriotami. Tylko poczucie humoru mają dosadne i nieeleganckie, na nieszczęście dla widzów.
Jest tylko jedna rzecz, która zachęciłaby mnie do ponownego obejrzenia tego w sumie dość nudnego filmu, a jest nią dom rodzinny Verneuilów. Ich malownicza wiejska posiadłość to archetypiczna niemal siedziba szanowanego rodu i od razu widać, że mieszkają tam francuscy Złotopolscy. Ten dom jest tak piękny, że mogłabym obejrzeć film tylko o nim (nawet klasyczna rzeźba w korytarzu mi się podobała). Stary, ale doskonale zachowany, bogaty, ale urzekający skromnością, wielki, ale przytulny i komfortowy. Może jest coś ze mną nie tego, ale uważam, że ten śliczny budynek, stojący na wielkim zadrzewionym terenie, to główna atrakcja Za jakie grzechy, dobry Boże? Niestety, ludzi w nim mieszkających za tydzień już nie będę pamiętać.
Zupełne pomylenie w kwestii dobrego smaku. Tzn mówię o tym negatywnym komentarzu do tego filmu. Film jest świetny, śmieszny i po prostu jest wart obejrzenia. I powiem więcej – każdy, komu go poleciłem, był bardzo zadowolony z tego, że ten film poleciłem. Nie rozumiem zatem uprzedzeń i zakwalifikowania filmu do gatunku nie wartych obejrzenia.
Podpisuję się pod komentarzem wyżej. Świetny film, ogląda się przyjemnie. Nie jest to może arcydzieło ale uśmialiśmy się z moim facetem a go rzadko co śmieszy ;) Wszyscy, którym film poleciłam są zachwyceni (teście, wujkowie, babcie, znajomi).
Też mnie ten film ubawił, autor nie umie się śmiać z rasizmu, to wszystko. Film tak naprawdę odważny ze względu na poprawność polityczną której jestem tak naprawdę przeciwny. Tu jest kolorowo :)
A ja dopiero trafiłam na opis tego filmu i tak sobie myślę ze będzie to zajęcie na styczniowy sobotni wieczór. Zobaczymy czy faktycznie taki fajny jak się wydaje.