Podejrzewam, że każdy z nas, na wzór bohatera granego przez Bena Stillera, ma w głowie własne, alternatywne, pasjonujące życie, które nie ma nic wspólnego z tym, co robimy w realu (ja w moim na przykład wcale nie spędzam dni przed komputerem, ale w górskiej chatce, a na podwórku mam gospodarstwo eko-agro-turystyczne). Walter Mitty różni się jednak od zwykłych ludzi tym, że jego momenty ucieczki od rzeczywistości są znacznie częstsze i bardziej żywe niż nasze. Mężczyzna zawiesza się na długie minuty, w czasie których odbywa dalekie podróże i doświadcza ekscytujących i egzotycznych przygód. Materiału do fantazjowania ma aż nadto, ponieważ zarabia na życie obróbką zdjęć dla czasopisma LIFE, gdzie publikują najsławniejsi podróżnicy naszych czasów. Jeden z nich właśnie, niejaki Sean O’Connell (Sean Penn) na koniec swojej kariery (zamykają LIFEa) sprawił panu od zdjęć brzemiennego w skutki psikusa.
Przyznam, że tak obiektywnie to średnio się to ogląda. Oczywiście świetnie wypadają obecne w fantazjach Waltera (a potem też jego w rzeczywistości) efekty specjalne, jednak kilka pościgów, ucieczek czy wspinaczek, parę przecudnych widoków, raczej kiepskiej fabuły nie ratuje. Od początku wiadomo, że wycofany Walter przejdzie magiczną metamorfozę i dostanie to wszystko, o czym do tej pory jedynie mógł marzyć na jawie. Zwykle w takich przypadkach można wzbudzić jednak w sobie zainteresowanie sposobem w jaki to się odbędzie, ale ten także nie pozostawia żadnych niespodzianek, biorąc pod uwagę to, jaki jest miejsce pracy głównego bohatera. Mimo tych oczywistych przywar i nadal bardzo kiepskiego aktorstwa Bena Stillera (czy wam też przypomina garbusa z Notre Dame?) jest w Sekretnym życiu Waltera Mitty coś, co sprawiło, że ten film z pewnością zostanie we mnie na dłużej. Ta prosta opowieść ma w sobie tyle przytulności i taki ładunek pokrzepienia serc, że zwyczajnie nie można jej nie lubić. No i w końcu jest o tym, co jest rzeczą najważniejszą w życiu, czyli o marzeniach dających nam energię do działania. Patrząc na posępne oblicze Waltera, który powoli niczym ślimak pobity przez rzeczywistość jednak wychodzi ze swojej skorupy, jest naprawdę inspirujące (chociaż to takie płytkie i naiwne, chcemy ciągle wierzyć, że my też tak możemy). Bardzo podoba mi się także pomysł na to by z kogoś, kto tylko obserwuje i pomaga sławnemu podróżnikowi i fotografowi, wykluł się nagle prawdziwy Indiana Jones walczący z rekinami i wspinający się na wulkan.
Sympatia do postaci Waltera Mitty’ego bierze się prawdopodobnie stąd, że chyba mało kto z nas ma ciekawe życie czy pasjonującą pracę. Sądzę, że większość widzów, w tym i ja, jest w stadium snucia wizji alternatywnych żywotów, pozostając jednocześnie w zakotwiczeniu w śmiertelnie nudnej rzeczywistości. Lubimy sobie myśleć, że jeszcze zdążymy być jak Walter, że jeszcze nie jest dla nas za późno i choćby nic z tego miało się nie wydarzyć, to jednak miło pomarzyć. Oceniany z tej perspektywy film, staje się również opowieścią o sztuce (filmowej, fotograficznej, literackie), która czasem wręcz ratuje nam zdrowie psychiczne lub wręcz życie, pomagając nam się z tego życia na chwilę wydostać.
Komentarze