Pomiń zawartość →

Saša Stanišić, Noc przed festynem

Fürstenfelde, leżące na terenie wschodnioniemieckiej krainy Uckermark, to jedno z tych podupadających i wymierających miejsc, w których więcej jest starych niż młodych, a każdy, kogo nie interesują walory turystyczne wiejskiej okolicy, już dawno wyjechał do Berlina. Kiedyś ta miejscowość miała prawa miejskie, współcześnie to nieduża wioska, która funkcjonuje głównie dzięki swojemu malowniczemu położeniu pomiędzy dwoma dużymi jeziorami. Z tego opisu zrodziło się w mojej głowie skojarzenie z cieszącymi się wielką popularnością filmami i serialami, w których to spokojna i cicha mieścina okazuje się skrywać mroczne tajemnice, zło czai się tuż pod powierzchnią sąsiedzkich uśmiechów, a do prawdy dokopuje się obcy detektyw, który przybywa prowadzić śledztwo w sprawie tajemniczej zbrodni. Właściwie wszystko się zgadza, tyle że nie ma detektywa. Prawdziwe oblicze Fürstenfelde poznajemy dzięki jego ludzkim i zwierzęcym mieszkańcom, a zamiast śledztwa mamy ducha opowieści, który porywa nas w ten niezwykły świat, w którym baśnie i legendy mieszają się z prawdziwą historią niepozornej dziś niemieckiej wioski.

Tytuł należy potraktować tu jak najbardziej dosłownie, bo naprawdę większość akcji toczy się w noc poprzedzającą jesienny Festyn Anny. Otrzymujemy wielobarwne jak mozaika, bardzo specyficzne zestawienie sposobów patrzenia na rzeczywistość, które prezentują mieszkańcy wsi. Przeskakujemy od młodej biegaczki i jej późnowieczornego joggingu, poprzez emerytowanego wojskowego szukającego papierosów, po bardzo starą malarkę, uwieczniającą swoją miejscowość z uporem maniaka na bardzo licznych obrazach. Jest też grupka młodzianów, hodowca kur, strażniczka Domu Regionalnego (do którego lub z którego ktoś się właśnie włamał lub wyłamał) oraz pewna lisia mama szukająca w ludzkich zagrodach ostatniego posiłku dla swych dorastających szczeniąt. Każde z nich, osuwając się do świata swych myśli i wspomnień, ma do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy na temat Fürstenfelde, ale to jeszcze nie koniec.

Noc przed festynem to nie tylko jedna konkretna noc przed odbywającym się współcześnie festynem, przed którym trzeba napiec ciast, umyć okna i uporządkować kiczowate ozdoby w schludnych ogródkach. Poza wymiarem materialnym i psychologicznym, ta niesamowita opowieść ma też wymiar historyczny i magiczny, które mnie osobiście znacznie bardziej zaciekawiły. Noc przed festynem symbolicznie odnosi się do wszystkich innych przedfestynowych mroków, aż po najdalszą przeszłość ze średniowiecznych początków wtedy jeszcze miasta.

Wraz z poznawaniem wielu różnych punktów widzeniach i różnych perspektyw, poszczególne fragmenty tej powieści w sposób intrygujący i niepokojący, składają się na spójną historię, choć z początku wcale się na to nie zapowiadało. Muszę przyznać, że autor wykazuje się tu niezwykłym kunsztem językowym, szaloną wręcz wyobraźnią, a jednocześnie wielką dyscypliną, dzięki której ta mozaikowa, wielobarwna fabuła (trochę dokument, a trochę baśń) nie rozłazi się na szwach i nie męczy nadmiarem. Jest to oczywiście raczej literatura dla bardziej doświadczonych czytelników, cierpliwych i lubiących gry tekstowe. Jeśli jesteście właśnie tacy, te trzysta stron wielopoziomowej narracji wprawi was w zachwyt.

Oprócz mroków przeszłości, w której nie brakuje wielu oryginalnych typów, takich jak bandyci o złotym sercu, najbardziej urzekły mnie w tej książce postaci zwierzęce. Kury, świnie i oczywiście lisica, która jest jedną z głównych postaci, zostały opisane z wielkim wyczuciem i humorem, który jednak nie odbiera im godności i nie epatuje okrucieństwem, jak to często w literaturze bywa. Opis nocnej wędrówki lisicy w celu zdobycia jajek wywołał u mnie emocje porównywalne z jakąś wciągająca szpiegowską intrygą. Tyle przeszkód na drodze, tak mało czasu, a lisica taka chytra. Gdybym na poważnie zajmowała się animal studies, miałabym materiał na kilka rozpraw z tej powieści. Szalenie podoba mi się także język Stanišića, który momentami niesie nas jak prąd rzeczny, zdaje się dziki i nieokiełznany, ale zaraz też wyczynia takie akrobacje, że możemy być spokojni o to, dokąd to wszystko prowadzi. Autor ma to przemyślane, a co najważniejsze (i naprawdę rzadko spotykane) nie ma żadnych problemów z przekazaniem czytelnikom swojej wizji wspólnoty przeglądającej się we wszelkich możliwych historycznych lustrach. Przyznam się też, że cieszyłam się jak dziecko z rozmaitych stylów, w których wypowiadają się tu bohaterowie. Sporo jest stylistyki staropolskiej (w oryginale zapewne staroniemieckiej) bo nie brak tu wpisów z dawnych kronik, ale wszystko to blednie przy rymowanych fragmentach hip-hopowych. Tego nie da się opisać, to trzeba przeczytać.

Poza licznymi obiektywnymi zaletami, Noc przed festynem podoba mi się także subiektywnie, mieszkam bowiem niedaleko miejsc opisywanych w powieści. Odkąd tu jestem, spacery po małych niemieckich wsiach i miasteczkach, znajdujących się tuż przy granicy, są dla mnie ulubioną formą relaksu, zwłaszcza latem. Często zastanawiam się kto kryje się za tymi starannie pomalowanymi płotkami, za tymi wypucowanymi pedantycznie okiennymi szybami. Szczególnie ciekawiły mnie jesienne festyny, podczas których i tak zazwyczaj przesadnie i sielsko udekorowane okna, parapety i ganki, stają się jeszcze barwniejsze. Po lekturze Nocy przed festynem mam wrażenie, że rozumiem to trochę lepiej. Widzę już, że dzień festynu to czas, w którym to co najlepsze w tych małych, starzejących się zbiorowościach, ma szansę rozkwitnąć w całej krasie. Logicznie rzecz ujmując (co potwierdza powieść) noc przed tym dniem jest cieniem zbiorowości, czasem gdy spod ziemi wypełzają demony.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego PWN.

Opublikowano w Książki

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *