Ten film to kolejny przykład na to, jak czasem to, co przyjmuje nasz mózg, nie zawsze jest dobrze odbierane przez serce. W warstwie intelektualnej to prawdopodobnie wybitne dzieło. Panna Julia jest obrazem ambitnym, dla wyrobionych widzów, przedstawiającym uniwersalny konflikt płci i klas społecznych. Niestety jednak warstwa emocjonalna tego tak łatwo nie przyjmuje. Ja sama, choć bardzo się starałam, już po godzinie miałam w głębokim poważaniu to, że to Strindberg, że Liv Ullman, no i że wybitna Jessica Chastain. A to nawet nie była połowa. Zmęczyłam się oglądając ten film niemożebnie, a na koniec, zarówno ciało jak i umysł czuły się jak po długim, nerwowym i nic nie wnoszącym seansie terapeutycznym. Już pewno obejrzenie Panny Julii w teatrze, w klasycznej inscenizacji, mniej by mnie kosztowało, bo obyłoby się przynajmniej bez tych boleśnie frustrujących zbliżeń.
Zakazany owoc
Akcja rozpoczyna się w noc świętojańską 1890 roku w posiadłości bogatego barona, gdzieś w Irlandii. Baron właśnie wyjechał, za oknem zapada złoty zmierzch, a jego pozostawiona tylko ze służbą córka Julia zwyczajnie się nudzi. Z usługujących pozostał tylko lokaj barona John (Colin Farrell) oraz zacna kucharka Kathleen (Samantha Morton). No i tylko te trzy twarze zobaczymy na ekranie, więc jakiekolwiek komentarze o teatralności, czy sztuczności są tu raczej zbędne.
Powoli, acz nieuchronnie rozkręca się niepokojąca gra między Julią a Johnem. Z początku to kobieta, świadoma swych wdzięków, wyższej pozycji społecznej, nieco ekscentryczna, jest dominującą stroną tego duetu. Nie można nawet powiedzieć, że niebezpiecznie balansuje na krawędzi przyzwoitości, gdyż ona odważnie wszelkie granice przekracza, zdecydowana na przeżycie czegoś niezwykłego w ten magiczny wieczór (chyba niekoniecznie związanego z seksem). John jest w tym czasie wycofany, nieśmiały, pełen słusznego oburzenia i hardej dumy biednego człowieka. Prawie mu współczujemy (ale tylko prawie), gdy Julia wystawia mu do pocałowania bucik, czy trzepocze zalotnie rzęsami. Oczywiście, wraz z pierwszymi oznakami słabości u kobiety, siła i pewność siebie mężczyzny wzrasta. Miejscami nawet można dojrzeć na czym polegała potęga tego tekstu, bo to w końcu tak jakby patrząc na Julię i Johna, oglądało się absolutnie każdą historię miłosną świata. To mógł być naprawdę wielki film.
Prawość przeciwko grzechowi
Równie ciekawym, co wątek miłosny, w którym temperatura zmienia się z każdą minutą, jest motyw obserwowania postępków pary przez kucharkę Kathleen. Podczas gdy oni gotują się z pasji lub wściekłości, ona pozostaje niewzruszona. Jej cnotliwe prowadzenie się, czyste bogobojne sumienie, w końcowym rozrachunku znaczą więcej nawet niż całe bogactwo barona. Bardzo podobało mi się także to, jak pokazano mechanizm pokonywania kobiety przez jej własną biologię. Czy to XIX czy XXI wiek, te sprawy nigdy się nie zmieniają. Ten kto ponosi biologiczne skutki seksu jest tym, który przegrywa. Chciałoby się też napisać coś o tym, że przynajmniej jeśli chodzi o wydźwięk społeczny, wszystko to co jest związane z bogactwem i klasowością, nie jest już aktualne, ale przecież wszyscy wiemy, że jest, więc kłamać nie będę.
Siadając do seansu nie byłam jakoś szczególnie podekscytowana, gdyż ani Chastain, ani Farrella nie darzę szczególną sympatią. O niej zawsze myślałam, że jest bardzo dobrą, acz antypatyczną aktorką, a o nim, że nie ma niczego poza wątpliwym urokiem lekko oślizłego, niedomytego, niegrzecznego chłopca. O dziwo, Farrell w swej roli sprawdził się znakomicie. W moim odczuciu wprost idealnie pasuje do postaci Johna i jak najbardziej dałam się nabrać. Za to wybitna Chastain poległa z kretesem. Ruda piękność przypomniała mi dlaczego tak nie lubię starych miłosnych dramatów, tych prób sił między kochankami. Jej Julia co chwila zmienia zdanie, jest targana sprzecznymi emocjami, przeistacza się z dziecka w drapieżną kotkę w mgnieniu oka, przez co ma się wrażenie, że ta postać nie ma żadnej psychologii, jest płynna, zmienna, nieokreślona, nieżywa. Gdyby Chastain zdecydowała się na większą powściągliwość w epatowaniu idealnymi kościami policzkowymi i wyrazistym spojrzeniem, gdyby tak ciut oszczędniej miotała się i płakała, moglibyśmy jej uwierzyć. Przy niej Samantha Morton w roli kucharki wręcz błyszczy. Ta postać ma klasę, konsekwencję, godność, aż trudno uwierzyć, że to nie w jej żyłach płynie błękitna krew. Nie ukrywam też, że bardzo lubię Morton, która w Rozpustniku wprost mnie zachwyciła. Aktorka nie jest klasyczną pięknością, nie ma ładnego głosu, mlecznej skóry, czy rudych pukli Jessiki Chastain, a jednak jej talent i charyzma są niezaprzeczalne.
Oglądać, ale we fragmentach
Jeśli nie czujecie się na siłach, by wziąć udział w wycieczce do emocjonalnego piekła, nie macie ochoty patrzeć na kobietę zniewoloną przez swą słabą cielesność, to obejrzyjcie chociaż kilka pierwszych scen, może nawet bez dźwięku. Zapewniam, że tak pięknych zdjęć nigdzie nie zobaczycie. Julia i jej służba cierpią na tle stylowego i leciwego domostwa. Wszystko jest tu niczym żywcem wyjęte z dawnych holenderskich martwych natur. Jest tak malarsko, że momentami aż się człowiek rozgląda za dziewką myjącą okna albo za mleczarką Vermeera. Cudna jest także końcowa Julia-Ofelia. Prawdziwa estetyczna uczta!
Komentarze