Bycie mamą nie było przez większość mojego życia szczególnie wysoko na liście priorytetów, ale gdy już byłam w ciąży, postanowiłam przygotować się do nowej roli jak najlepiej. Zrobiłam więc to, co zwykle robię w obliczu nowego i nieznanego, czyli naoglądałam się filmów na ten temat. Gdy ma się całodobowo mdłości i gapi się tygodniami na Seks w wielkim mieście, nabiera człowiek ochoty na coś nastrajającego bardziej pozytywnie do tematu produkowania wewnątrz siebie nowego człowieka. Niestety, nie zaczęłam najlepiej.
Na początek The Act
Skuszona zapowiedziami, którym dokładnie się nie przyjrzałam, pewna, że czeka mnie serial opowiadający o bohaterskiej matce i jej ciężko chorej córeczce, zasiadłam do oglądania The Act na HBO. Gorzej nie mogłam trafić. Zgroza i chodząca antyreklama macierzyństwa. Okazało się, że ta oparta na faktach historia jest o chorej na zastępczy zespół Munchausena Dee Dee Blanchard (fantastycznie demoniczna Patricia Arquette), która latami znęcała się psychicznie nad swoją córką Gypsy Rose (Joey King). Jak potem wykazało śledztwo, Gypsy była zupełnie zdrową na ciele i umyśle osobą, którą rodzicielka wykorzystywała do wzbudzania w innych litości i wyłudzania pieniędzy. Ogolona na łyso i pozbawiona zębów, poruszająca się na wózku i mówiąca dziecięcym głosem całkiem dorosła kobieta, to coś, od czego można dostać zimnych dreszczy na plecach i koszmarów. Dee Dee fałszowała metrykę Gypsy, by ta uchodziła za młodszą, faszerowała ją lekami, by wydawała się upośledzona, a nawet założyła jej sondę do brzucha, żeby nie jadła pokarmów w normalny sposób. To wszystko oraz budzący się w młodej kobiecie pociąg płciowy, zmusiły ją do szukania pomocy i ją znalazła. Nie do końca poczytalny chłopak pomógł jej zabić rodzicielkę, wcielając w życie najgorszy z możliwych scenariuszy każdego rodzica.
Losy pań Blanchard to prawdziwa karykatura macierzyńskiej więzi, ostrzeżenie przed tym, czym grozi nadopiekuńczość połączona z jakimkolwiek brakiem podejrzliwości otoczenia. Choć z jednej strony uważam, że powinniśmy zdawać sobie sprawę z istnienia takich problemów na świecie, to jednocześnie szczerze wyznam, że mnie ten serial przeraził i napełnił obrzydzeniem. Jednym słowem, nie najlepszy wybór dla widzki przyszłej matki.
Good Girls
Tu już mamy niby normalne matki z normalnymi problemami, ale za to postawione pod ścianą życiowych trudności, zachowujące się w zupełnie anormalny sposób. Oglądając pierwszy sezon przygód Beth (Christina Hendricks) i jej wesołego matczynego gangu, podziwiałam zaradność dziewczyn, które wkraczają do przestępczego świata by móc związać koniec z końcem, gdyż często to tylko od nich zależy materialny byt ich uroczych pociech. Robiło na mnie wrażenie to, że są takie ogarnięte, szczególnie Beth, która mimo czwórki maluchów i męża nieudacznika, zawsze wygląda perfekcyjnie, nosi się spokojnie i dumnie, a w dodatku ma czas na domowe wypieki i codzienne przygotowanie wystawnej kolacji.
Drugi sezon oglądałam już po wydaniu na świat córki i przyznam, że mnie złościł, bo już wiem, że takie życie jest zupełnie nierealne. Osobiście sądzę, że napad na sklep, szmuglowanie narkotyków przez granicę, czy nawet pozbywanie się trupa z ogródka, dostarczają mniejszych wrażeń niż samotna opieka nad noworodkiem, który nie uznaje drzemek, histeryzuje gdy nie jest na moich rękach i nie pozwala na jedzenie, czy nawet wyjście do toalety (pamiętajcie, że siedzę w sudeckiej głuszy, więc żadnych babć, ciotek czy niań do pomocy, no chyba, że jakaś sarna czy lisica się u nas zatrudni). To są dopiero emocje! Nie ma mowy o kunsztownym układaniu rudych pukli, dobieraniu kreacji do figury (nie wiem jak Krystyna to robi, ale super jej wychodzi), czy upieczeniu czegokolwiek. Ja za wielki sukces uważam już umycie zębów rano, chwycenie w locie kawałka kanapki, czy choć jedną wizytę w toalecie :) Ale i tak uważam, że warto obejrzeć oba sezony, choćby po to, żeby się pośmiać lub pomarzyć o tym, co to będzie jak bobas dorośnie i będzie można zająć się sprzątaniem, gotowaniem czy wizytami u kosmetyczki.
Workin’ Moms
O ile pierwszy sezon wydał mi się naprawdę interesujący, o tyle drugi to już czyste dziwactwo. Produkcja jest chwalona jako bardzo życiowa i dająca pokrzepienie „zwykłym” matkom, dalekim od żurnalowego ideału, ale przecież to kłamstwo. W pierwszym sezonie (który oglądałam ucząc się karmienia piersią :) kobiety spotykające się w grupie wsparcia dla młodych mam, właśnie ruszają do roboty po urlopach macierzyńskich i jest z tym kupa śmiechu i jeszcze więcej płaczu. Jedna próbuje pogodzić ambitną karierę w agencji reklamowej z opieką nad synkiem i wymagającym emocjonalnie mężem, jedna jest lesbijką z poważną depresją poporodową, a jeszcze inna czuje się zagubiona, bo chyba w ogóle nie chce być żoną i matką. Niestety, z każdym odcinkiem serial coraz bardziej skupia się na pracy i przyjaźniach, a coraz mniej na byciu mamą. W drugim sezonie, który skończyłam niedawno, już prawie w ogóle nie widać dzieci, a szkoda wielka. Mam bobasa w podobnym wieku i chętnie bym zobaczyła jak inne mamuśki grubo po trzydziestce radzą sobie z dyktaturą wymagających, łysych i szczerbatych szefów. No, ale jak kiedyś Mania pójdzie do żłobka/przedszkola/na studia, a ja zapragnę rozkręcić swoją wielką karierę, to serial będzie jak znalazł.
The Letdown
Uwielbiam ten serial i mocno polecam każdemu choć odrobinę mniej ogarniętemu niż poradniki perfekcyjnych mam i ojców przewidują. Na przykładzie głównej bohaterki, Audrey (Alison Bell) wreszcie pokazano jak wycieńczającym fizycznie i psychicznie zajęciem jest niemal samotna opieka nad niemowlakiem. Nie jestem obiektywna, bo bohaterka jest moją bliźniaczką, też ma malucha rzepa i męża, który bywa mocno nieobecny przez pracę, bo ktoś musi na mleko i pieluchy zarobić. Wykończona, rozczochrana, z obłędnym wzrokiem i ubraniem w nieładzie, Audrey jest na skraju załamania psychicznego, a od krawędzi odsuwają ją jedynie koleżanki z grupy wsparcia. Z pozoru idealne i poukładane, po bliższym poznaniu pokazują, że każda z nich ma jakieś wielkie problemy na skutek wydania na świat potomka. Depresja, niewyspanie, alkoholizm, problemy z nietrzymaniem moczu i ogólna psychiczna rozwałka, to ich chleb powszedni.
W przeciwieństwie do w teorii podobnych mam z Kanady, które oglądamy w Workin’ Moms, Australijki z The Letdown są bardziej ludzkie, swojskie, nieogarnięte, ale przy tym sympatyczne i ciepłe. No a takim kobitom jak ja, walczącym niemal o każdą następną godzinę przeżytą bez ataku histerii (u mnie lub dziecka) Audrey niesie pokrzepienie i pewność, że to wszystko normalne i kiedyś przejdzie.
Jestem matką
Na koniec może jeszcze o czymś, czego bardzo mocno nie polecam, czyli netflixowe Jestem matką. Jest to dystopijna opowieść o tym, jak roboty wybiły niemal wszystkich ludzi i w specjalnym zamkniętym ośrodku Matka (robot mówiący głosem Rose Byrne) próbuje stworzyć nowe lepsze pokolenia ludzkości. Matka wychowuje od zygoty do niemal dorosłości Córkę (Clara Rugaard-Larsen), która jest chodzącym ideałem. Dziewczyna jest empatyczna, inteligentna, zaradna, a przy tym piękna jak z obrazka (idealne połączenie rysów Felicity Jones, Alicii Vikander i Natalie Portman). Wszystko psuje przybycie do te tego wielkiego stalowego inkubatora Kobiety (Hilary Swank), mającej za sobą dość traumatyczne przeżycia z robotami. A co w tym wszystkim wywołuje moje wkurzenie? A no to, że z ekranowego obrazka płynie do mnie przesłanie, że nawet maszyna byłaby lepszą matką niż ja. Ten magiczny robot ma nieograniczoną cierpliwość, idealnie odmierza porcje mleka w proszku, w razie nocnych pobudek puszcza uspokajającą muzykę i emanuje ciepło, które od razu uspokaja krnąbrnego brzdąca. Przy Matce ludzkie matki to chodzące porażki.
No i to tyle na dziś. Wracam do mojego uroczego bobasa, który właśnie ząbkuje :/ Jeśli macie jakieś hity do polecenia w tym temacie, to będę wdzięczna za każdy tytuł.
Komentarze