Mam wiele zastrzeżeń do tej komedii, a jednocześnie jestem niemal pewna, że większość widzów będzie nią zachwycona. Na wczorajszym seansie w Pionierze byłam chyba jedyną osobą, która nie zaśmiewała się z rubasznych żartów bohaterek starających się ze wszystkich sił przywołać czar Seksu w wielkim mieście. Dawno nie widziałam tak ubawionych widzów, którzy w dodatku tak żywiołowo komentowali przebieg akcji. Myślę, że gdybym liczyła tylko na czystą rozrywkę (a nie na wyrafinowany humor w stylu Allena, którym zachęcały nas do obejrzenia filmu plakaty), a w dodatku przyszłabym do kina z gromadką rozbawionych przyjaciółek w trakcie babskiego wieczoru, też pewno bawiłabym się lepiej i bardziej spontanicznie reagowałabym na waginalne i falliczne żarty padające co chwila z ust bohaterów.
Synuś mamusi kontra jej nowy chłopak
Oprócz rubasznych żarcików, nie ma w Lolo praktycznie niczego, czego już byśmy wcześniej nie widzieli. Schemat ,,kobieta i mężczyzna, oboje po przejściach, dzieli ich wszystko, a łączy miłość” połączony z fabułą typu ,,dzieciak zgotuje wszystkim piekło, a zaślepiona mamunia mu na to pozwoli”. Historia rozpoczyna się od wyjazdu czterdziestopięcioletniej Violette (Julie Delpy) z przyjaciółką do Biarritz. Pomiędzy kolejnymi ,,typowymi” dialogami singielek, które czują, że coś im się jeszcze od życia należy, Violette poznaje uroczego niezgułę, Jeana-Rene (Dany Boon), w którym niespodziewanie się zakochuje. Ich związek może w pełni rozkwitnąć, gdy prowincjusz przeprowadza się do Paryża, w którym na co dzień mieszka Violette. Choć ona jest snobką, zajmującą się organizacją pokazów mody i obracającą się w świecie sztuki, a on to prosty informatyk, naiwny i poczciwy, z sercem na dłoni, są w stanie pokonać wszystkie trudności związane z klasowymi uprzedzeniami. Jednej przeszkody jednak nie uda im się tak łatwo przeskoczyć, a tą przeszkoda jest syn naszej bohaterki, uroczy dwudziestoletni Eloi (Vincent Lacoste), nazywany pieszczotliwie Lolo.
Patrząc obiektywnie, każdy ma tu coś z głową (co mnie osobiście jakoś nie bawiło, ale resztę widzów i owszem). Lolo ewidentnie cierpi na kompleks Edypa. Chce mieć mamusię tylko dla siebie i nie cofnie się przed niczym by usunąć z drogi kolejnego konkurenta. W starciu z Jeanem-Rene rodzi się w Lolu groźny psychopatyczny sadysta, gotowy dręczyć ofiarę psychicznie i fizycznie, dopóki nie zostawi jego mamusi w spokoju. Sama mamusia, co by się nie działo, uważa synka za ósmy cud świata i też jest coś chorobliwego w jej przesadnym umizgiwaniu się do jedynaka. W dodatku Violette to antypatyczna hipochondryczka, złośliwa i dwulicowa. Przy zahukanym prowincjuszu się wywyższa, krytykując go okrutnie, ale w synku nie jest w stanie dopatrzyć się żadnej wady. To jej zaślepienie jest niemal groteskowe, a ona sama wychodzi na idiotkę. Do tego jeszcze Jean-Rene, który z pokorą znosi kolejne katastrofy i ofiarnie poddaje się zarówno krytyce nowej dziewczyny, jak i machinacjom jej syna. Przez cały seans kołatało się w mojej głowie pytanie, jakimi kretynami są główni bohaterowie, którzy nawet odnosząc sukcesy zawodowe i zbliżając się do pięćdziesiątki, nie widzą jak dzieciak kręci nimi jak marionetkami. I dopiero na koniec dotarło do mnie, dlaczego mnie to nie śmieszy. Otóż zbyt wiele razy widziałam podobne akcje na żywo i nie było mi wtedy do śmiechu. Małym narcystycznym tyranom z diabolicznym uśmieszkiem na twarzy mówimy zdecydowanie nie.
A mogło być tak dobrze
Oglądając Lolo widać, że Julie Delpy, która nie tylko gra w filmie, ale jest też jego reżyserką i współautorką scenariusza, stara się być głosem swojego pokolenia, mówić w imieniu kobiet w średnim wieku, które mają swoje problemy, ale jednocześnie potrafią się świetnie bawić, zakochiwać i zwyczajnie żyć pełnią życia, choć kino często wydaje się już niewiast w tym wieku nie dostrzegać. Bycie singielką czy samotną matką po czterdziestce to temat jeszcze nie dostatecznie zbadany i szkoda, że tym razem także ślizgamy się tylko po powierzchni, odgrodzeni od sedna sprawy czymś, co mój mąż nazywa po prostu ,,cipuchowymi żartami”. Żenujące dowcipasy to ukłon w stronę mniej wymagającej publiczności i jestem pewna, że dzięki nim i diabolicznej kreacji Lolo komedia będzie jednym z bardziej dochodowych hitów tych wakacji. Dla mnie jednak to za mało.
Problem też w tym, że Violette i jej przyjaciółka Ariane (Karin Viard) rozmawiają ze sobą w taki sposób, w jaki prawdziwe kobiety nigdy by nie rozmawiały. Zresztą, mimo dobrych chęci Delpy, co innego jest gdy sprośne uwagi wypowiada Samatha z Seksu w wielkim mieście, a co innego, gdy podobne słowa padają w francuskiej komedii, w której postaci to pacynki bez charakteru.
Zapamiętam tę produkcję jako chyba pierwszy film, w którym Julie Delpy jest zupełnie pozbawiona wdzięku i gra postać, której amputowano inteligencję, a Dany Boon zwyczajnie nie śmieszy, co jest bardzo trudne z taką twarzą i dorobkiem komediowym. Nie ma ani allenowskiej ironii i głębi, ani typowej lekkości, dynamiki i wdzięku, za który tak kochamy francuskie komedie. A Vincent Lacoste zaraz po roli Lola powinien zagrać w następnej odsłonie Omena, bo sam jego wzrok wywołuje mdłości i ciarki na plecach, choć chyba nie do końca o to chodziło twórcom komedii.
Nic specjalnego ale zwykle to z USA jest gorsze.