Pomiń zawartość →

Lekcje chemii (serial Apple TV+ i powieść autorstwa Bonnie Garmus)

Gdy wszystko idzie źle i nic już nie chce się, siądźcie do czytania Lekcji chemii lub do oglądania telewizyjnej adaptacji tej powieści, a gwarantuję, że odzyskacie radość i chęć życia. Możliwe, że po seansie i lekturze zapiszecie się na nowo na siłownię lub pójdziecie pobiegać, zajmiecie się edukacją potomków tak energicznie, że przeskoczą trzy klasy, zaczniecie gotować smaczne i pożywne posiłki, no i oczywiście znajdziecie partnera, z którym połączy was prawdziwa chemia. Nie żartuję, nie przesadzam (no może troszeczkę). Ta historia jest po prostu świetna i w swojej kategorii, czyli inteligentnej rozrywki, zasługuje na pięć gwiazdek.

Chemia miłości i potraw

Przygodę z Lekcjami chemii zaczęłam od serialu i przyznam, że nie od razu mnie zafascynował. Pierwsze odcinki to staranne budowanie tła, rysowanie subtelnych kontekstów, charakterystyka pary niezwykłych bohaterów. Mamy początek lat pięćdziesiątych w Kalifornii, gdzie w instytucie badań chemicznych przypadkiem pracuje dwóch geniuszy. Pierwszy, Calvin Evans (Lewis Pullman) to cudowne dziecko, wielbiony geniusz, który choć bardzo ekscentryczny, jest hołubiony przez kolegów i szefostwo z instytutu. Nominowany do Nagrody Nobla, Evans ma własny gabinet, zupełną dowolność w swoich badaniach i czas na realizację swoich pasji. Biega, wiosłuje, miesza w próbówkach. No czego tu nie lubić?! Do tego introwertyk i mizantrop na miarę dra House’a. W przeciwieństwie do niego, również pracująca w instytucie Elizabeth Zott dostaje tylko zadania laborantki, jest wiecznie lekceważona i wyśmiewana (zarówno przez mężczyzn jak i przez kobiety), a za szczyt jej możliwości uważa się zrobienie naprawdę dobrej filiżanki kawy. Nikt nie widzi zabójczej inteligencji, bo za bardzo przeszkadzają im jej piękna buzia i figura, a przede wszystkim uprzedzenia względem kobiet. To czasy, gdy szowiniści uważali, że dziewczyna idzie na studia tylko po to, by załapać męża z dyplomem. To Zott im pokaże!

Gdy, pokonawszy początkowe trudności, ta para wybitnych chemików najpierw się zaprzyjaźnia, a potem się w sobie zakochuje, zaczynają się dziać prawdziwe cuda. Wielką przyjemnością dla widzów jest oglądanie ich rozkwitającego romansu, w którym dominuje podziw dla talentu drugiej połowy, szczery szacunek i oddanie, a dopiero potem pociąg fizyczny. Bardzo kibicowałam tym dwóm odludkom, trochę jakby autystycznym niewolnikom swoich rytuałów, w łączeniu w jedno odrębnych światów.

Oczywiście, nic nie może pozostać takie piękne na dłużej. Bez zdradzania zbędnych szczegółów powiem, że nim się obejrzymy, posępna samotniczka Elizabeth, która jest ateistką, feministką, w żadnym razie nie zamierzającą ani wyjść za mąż, ani tym bardziej posiadać dzieci, staje się samotną matką prowadzącą popularny program kulinarny w telewizji.

Uważam, że ten serial jest wybitny, zarówno pod względem treści, jak i formy. Fantastyczna obsada z najlepszym od lat występem Brie Larson, ale i doskonałymi aktorami drugoplanowymi jak mała Mad czy Szósta Trzydzieści. Do tego stopniowo, z wyczuciem budowana historia głównych bohaterów, których dziwną przeszłość w pełni poznajemy dopiero w dalszej części serii. Bardzo doceniam także mocno rozbudowany w stosunku do powieści wątek walki o równouprawnienie, nie tylko kobiet, ale i Afroamerykanów. Jednym słowem, nie ma tu czego nie lubić, więc siadajcie i oglądajcie.

Naturalna kontynuacja biografii Marii Skłodowskiej-Curie

Do czytania powieści zasiadłam gdzieś po czterech odcinkach i pochłonęła mnie bez reszty od pierwszego rozdziału. Dokładnie tego potrzebowałam w tym czasie, czyli czegoś z energią, dowcipem, ciekawą intrygą i satysfakcjonującym (choć przewidywalnym) finałem. Najważniejszy jest chyba ten dowcip. Bonnie Garmus jest obdarzona specyficznym, inteligentnym poczuciem humoru i bardzo dba o to, by czytelnik o tym wiedział. Mnie to ujęło, bo chodzi wszak o dobrą sprawę, czyli równouprawnienie, a że przy okazji dobrze się bawimy, to komu to szkodzi :)

Wyznam Wam, że nigdy nie śmieję się podczas lektury, a tutaj (przy scenie uszkodzenia nagrobka) aż popłakałam się ze śmiechu. Dużo radości wywoływały u mnie także małe zwycięstwa w zmaganiach Elizabeth, która jest tu prawdziwą Wonder Woman (bardziej niż Larson w produkcjach Marvela, przysięgam). Nie wiem czemu akurat mnie, kanapową kluchę, tak zafascynował sam zakres obowiązków tej literackiej bohaterki. Powieściowa pani chemik pracuje w zbudowanym we własnej kuchni laboratorium, samotnie wychowuje (i to z wielkim sukcesem) dziecko, wstaje przed świtem na treningi wioślarskie z męską drużyną, a niczego z tych rzeczy nie odpuszcza podejmując się prowadzenia kulinarnego show, który jest tak naprawdę akcją propagowania w równej mierze wiedzy chemicznej, co równouprawnienia kobiet i szerzej, wszelkich żywych istot. Chemia staje się tu nauką łączącą ludzi bardziej niż religia, bo, zdaniem Liz, uczy, że na poziomie komórkowym, czy nawet atomowym, jesteśmy do siebie bardzo podobni, a wszelkie uprzedzenia nie mają sensu.

Szalenie podoba mi się także to, jak autorka paruje ze sobą bohaterów, którzy z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego. Naukowczyni, emerytowana gospodyni domowa, przedszkolaczka, psi znajda, ginekolog położnik i wielu innych ciekawych ludzi zawiera tu interesujące przyjaźnie. Ciepło się robi na sercu jak się czyta jak może być fajnie, gdy odłoży się na bok wszelkie uprzedzenia. Tylko dla religii katolickiej autorka jest bezwzględna, no i dla paskudnych męskich szowinistów. Nie powiem, żeby mi było bardzo przykro z tego powodu.

Na koniec dodam, że Bonnie Garmus jest mistrzynią opisu ludzi, ich charakteru i motywacji. Oto dwie próbki. O mężu Harriet pisze tak:

Najbardziej odpychała ją jego niskiego sortu głupota – tępy, nieznoszący sprzeciwu, pozbawiony jakiegokolwiek uroku charakter nieuka; jego ignorancja, dogmatyczność, wulgarność, brak wrażliwości; zaś nade wszystko jego absolutnie niczym nieusprawiedliwiona wiara w siebie. Jak większość głupich ludzi, pan Sloane nie był dość bystry, żeby się zorientować w bezmiarze własnej głupoty.

Do takich głupców autorka dorzuca także kobiety pokroju panny Frask, o takich oto poglądach:

…-była zdania, że umniejszanie przedstawicielek jej płci w jakimś sensie podniesie jej status w oczach mężczyzn, jej zwierzchników.

W punkt! Czasy inne, charaktery wokół nas niestety te same. Dla choćby takich trafnych cytatów warto tę powieść przeczytać. Myślę, że madame Skłodowska też by przeczytała i uśmiałaby się przy tym setnie.

Opublikowano w Filmy Książki

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *