Pierwsze opisy i zapowiedzi były bardzo obiecujące. Do Lady M. przyciąga tytuł, nawiązujący do szekspirowskiego arcydzieła, a do tego stylistka rodem z najlepszych ekranizacji Wichrowych Wzgórz. Niestety, ta adaptacja opowiadania Nikołaja Leskowa (Powiatowa lady Makbet, 1864) nie jest nawet w połowie tak emocjonująca jak można by się spodziewać. Film widziałam wczoraj, a już dziś prawie o nim nie pamiętam (wytężam pamięć jedynie na potrzeby wpisu:). Spłynął po mnie zupełnie, nie zrobiwszy ani dobrego, ani przesadnie złego wrażenia.
Zimnokrwista bestia
Tytułową lady Makbet jest młodziutka Katherine (Florence Pugh), którą wydano za starszego, gburowatego dziedzica i pozostawiono na pastwę małżonka (Paul Hilton) oraz rządzącego całym domostwem teścia (Christopher Fairbank). Jesteśmy w XIX-wiecznej Anglii i to na głębokiej prowincji, gdzie i tak nie ma zbyt wielu atrakcji dla młodej kobiety, a gdy jeszcze surowy mąż zabrania jej opuszczać mury domu, traktuje ją jak ładny bibelot (z lekceważeniem) lub jak erotyczną zabawkę (z okrucieństwem), wiemy, że wybuch jest już tylko kwestią czasu. W dodatku Katherine musi jeszcze znosić kostycznego teścia, kreaturę wredną i sztywną, o określonych poglądach na niewieście powinności. Nasza bohaterka jest duszona i tłamszona na różne sposoby: ciasny gorset, z gorliwością co rano zawiązywany przez pokojówkę, ogranicza jej ciało, a sztywne konwenanse ciemiężą jej ducha. W pewnym momencie jednak coś się w niej przełamuje, załamuje, wypływa i pod nieobecność męża i teścia, staje się bardziej dziką i niepokorną wersją siebie. Pod wpływem jakiegoś mrocznego impulsu, Kathrine nawiązuje płomienny romans z parobkiem Sebastianem (Cosmo Jarvis), który wkrótce staje się tak intensywny, że w życiu bohaterki nie ma już miejsca na nic innego. Niczym krwiożercza Makbecica jest gotowa w taki czy inny sposób usunąć wszystkie przeszkody stojące na drodze jej szczęściu u boku Sebastiana, nawet jeśli będzie musiała zabijać, knuć i kłamać. A wszystko to podane na zimno i z dystansem, choć mało przekonująco.
Teatr i milczenie
Reżyser Lady M., William Oldroyd, jest twórcą teatralnym i tę teatralność przenosi na ekran w niestety zbyt dużym stopniu. Film, choć piękny wizualnie, jest bardzo statyczny, a dialogi (bardzo nieliczne) i gesty są tak jednoznaczne, że gdyby to była scena, nawet widzowie z ostatnich rzędów od razu wiedzieliby o co chodzi. Zbyt wielu niuansów czy głębi nie można się przez to dopatrzeć.
Nie ukrywam, że poczułam pewną satysfakcję patrząc na zdeterminowaną młodą kobietę, która miała dosyć upodlenia i postanowiła wybić się na niezależność. Niestety jednak przez to, że nie jest to obudowane dostateczną porcją psychologii, bardzo szybko zaczyna nudzić, a nawet przechodzi w drugiej części filmu w karykaturę. Pasja z jaką Katherine rzuca się na Sebastiana, który jest w tym związku bardziej pasywną połową, jest równa temu, z jak wielką ochotą zabija, a obie emocje, pokazane z przesadą, czynią z lady M. niezrównoważoną psychicznie nimfomankę, a nie postać, z którą inne kobiety mogłyby się utożsamić.
Choć widać, że Florence Pugh robi co może, nie ma tu zbyt wiele do grania. Przez pierwszą połowę tego klaustrofobicznego widowiska nudzi się i przysypia na kanapie, a przez drugą wdrapuje się na swego jurnego parobka i ukrywa dowody kolejnych zbrodni. Może miałabym dla niej więcej sympatii, gdybym wierzyła w jej intencje (że niby chodzi o miłość czy powetowanie strat), ale nasza bohaterka, z tym swoim dzikim śmiechem, przypomina kogoś opętanego przez diabła, a w tym już nie może być ciągłości ani logiki.
Szansę w ulepszeniu tej fabuły widziałabym w rozbudowaniu wątku służącej Anny (Naomi Ackie), której strach, podziw, ale i sprzeciw wobec działań pani, dosłownie odbierają głos. To między nimi jest prawdziwe napięcie, a nie między Katherine i Sebastianem, który od początku jest w jej rękach tylko bezwolną pacynką. Niestety, Anna milcząco odchodzi w cień, na rzecz wielu efektownie sfilmowanych i podejrzanie dynamicznych scen łóżkowych.
Pomijając to wszystko, sporym problemem było dla mnie przedstawienie w tym filmie świata zewnętrznego, czyli tego wszystkiego, co znajduje się poza domem i gospodarstwem państwa M. Podczas gdy grzechy i zbrodnie się piętrzą, nikt nie odczuwa potrzeby przeszkodzenia naszej czarnej wdowie. Choć jej reputacja jest znana, nie wyciąga się z niej żadnych wniosków, przez co giną kolejni ludzie. Bardzo to dziwne i nielogiczne moim zdaniem. Społeczeństwo dziewiętnastowiecznej Anglii, nawet rozproszone na północy, z pewnością nie poprzestałoby na jednej wizycie zramolałego pastora, by sprawdzić dlaczego domostwo sąsiada wyludnia się tak szybko. To nierzeczywiste zawieszenie w próżni, fakt, że Katherine tak łatwo idzie i to na każdej płaszczyźnie, zadziwiło mnie najbardziej.
Ogólnie, jak komuś zależy tylko na ładnych zdjęciach, to polecam. Dla mnie jednak jedna ładna niebieska sukienka czy ujęcia skalistych wzgórz i dzikich łąk, to za mało, by to wątłe przedsięwzięcie filmowe uznać za udane.
Komentarze