Chciałam sobie obejrzeć coś lekkiego i rozrywkowego więc zdecydowałam się na nastoletnią fantazję o walce sił dobra i zła, czyli Dary Anioła. To moja wina, chciałam by mózg odpoczął, ale przyznaję, że patrząc na to ,,dzieło” doznałam wręcz odmóżdżenia. Było mi autentycznie wstyd, że to oglądam i wstyd za ludzi, którzy nakręcili aż tak zły film. Naprawdę nie rozumiem jakim cudem to nieudane dziecko Harry’ego Pottera i Zmierzchu mogło w ogóle ujrzeć światło dzienne (szczególnie, że wampirza saga jest tak nieudana, że nie powinna inspirować do nakręcenia czegokolwiek).
Fabuła filmu jest prosta i oczywista. Mamy niby zwykłą, normalną dziewczynkę o fikuśnym imieniu, w tym przypadku jest to Clary (Lily Collins), która mieszka sobie z mamą w Nowym Jorku i zupełnie nie wie, że i ona i mamusia (biedna Lena Headey zagrała w czymś takim) są przedstawicielkami pozawymiarowej rasy namaszczonych przez anioła tropicieli demonów i innych dzikich bestii. Oczywiście bardzo szybko nastolatka zostaje wciągnięta w mroczne zakamarki Brooklynu, gdzie czai się prawdziwe zło, o czym każdy kto ogląda amerykańskie seriale kryminalne wiedział od dawna. W zaświatowym mrocznym wymiarze spotyka całe bractwo ,,postrachów wampirów” i dwa mroczne charaktery, przekomiczne w swych napuszonych pozach. Oczywiście, by pobudzić nieco młodzieńczą fantazję widzów, zaaranżowano też trójkąt miłosny i nie trudno się domyślić skąd ten pomysł. Serce Clary jest rozdarte wyborem pomiędzy przyjacielem z dzieciństwa, Simonem (Robert Sheehan, czyli Nathan z Misfits, jako jedyny młody aktor wie co właściwie robi w tym filmie), a blond pogromcą Jacem (Jamie Campbell Bower). Z absurdalnych przyczyn do rozstrzygnięcia miłosnej rozterki nie dochodzi i powiem, że patrząc na miotanie się tych postaci, czuła się winna, że tak źle myślałam o Belli i jej kompanach ze Zmierzchu. Tutaj dopiero mamy prawdziwy emocjonalny kanał, w dodatku podszyty kazirodczą perwersją.
Dary Anioła to film przekoszmarny, który chyba nawet nie jest filmem, a jedynie pierwszymi próbami, które niechcący ujrzały światło dzienne. Wątki się plączą i rwą, a jakiekolwiek związki przyczynowo-skutkowe zwyczajnie nie istnieją w tym świecie. Podejrzewam, że osoby, które przeczytały (zapewne marną) książkę, na podstawie której nakręcono to cudo, czuły się znacznie lepiej w czasie seansu. Dla mnie jednak to ani akcji, ani gry aktorskiej tu po prostu nie ma.
Koniecznie muszę też ostrzec osoby, które jeszcze nie oglądały Miasta Kości, by nie dały się zwieźć. To nie prawda, że Lily Collins i Jamie Campbell Bower graja tu główne role amantów. Najwięcej uwagi pochłaniają brwi panny Collins, które są tak wielkie, że niemal zasłaniają jej twarz, oraz uszy pana Bowera, czyli dwa cieliste talerze przypominające anteny satelitarne. Zapewniam, że odkąd zostałam pouczona przez koleżankę, iż zbyt dużą wagę przykładam do wyglądu aktorów, staram się tego nie robić, ale w tym przypadku nie miałam wyjścia. Romans włochatych gąsienic (podobno nowego symbolu seksu) i małżowinowych radarów przysłonił mi wszelkie inne aspekty tego obrazu. W sumie ma to też i swoje zalety, bo dzięki temu mniej się wsłuchiwałam w te drętwe dialogi bez cienia polotu.
Komentarze