Pomiń zawartość →

Chef’s Table – wrażenia po serii nr 5

Każda premiera nowego sezonu tego serialu dokumentalnego to dla mnie wielkie święto. Co roku czekam na tych kilka odcinków, które zabiorą mnie do zupełnie innego świata. Moja codzienność to oczywiście gotowanie i jedzenie, ale robiąc to mam na względzie głównie zdrowie, finanse i wygodę. Moja przaśność i prostota (te pyry, dynie, buraki i wegańskie wypieki) znikają jednak w zapomnieniu, gdy się wpatruję w cudowną rzeczywistość bohaterów Chef’s Table, gdzie żadne choroby powodowane złym odżywianiem się, czy też ograniczenia finansowe, zwyczajnie nie istnieją. Tutaj gotowanie jest wyrazem najbardziej wyrafinowanej kultury, wielkim widowiskiem działającym na wszystkie zmysły, a moje zdrowotne pichcenie to barbarzyństwo przy tych gastronomicznych szczytach cywilizacji. Normalnie jakby dziecku pokazać bajkę w telewizji i jestem pewna, że rzesze fanów oglądających ten serial się ze mną zgodzą. Niestety, w tym roku czekało nas spore rozczarowanie. Nie dość, że znowu dostaliśmy tylko cztery epizody, to są one chyba najsłabsze wśród wszystkich dotychczas pokazanych.

W obronie kuchni narodowych

Pierwsze trzy odcinki tej serii poświęcone są mistrzom rondla i patelni skupiającym się na pielęgnacji narodowych tradycji kulinarnych. Pochodząca z Meksyku, a pracująca w Filadelfii, Christina Martinez, w malutkim i nieco obskurnym lokalu przygotowuje bardzo pracochłonne dania z jagnięciny. Musa Dagdeviren z Turcji poświecił życia na zbieranie i propagowanie przepisów, które niemal już zaginęły, a które jego krajanom przypominają o daniach z dzieciństwa, jednocześnie łącząc liczne kulturalne wpływy i jednocząc smakoszy. Podobnie pracuje mistrzyni kuchni tajlandzkiej Bo Songvisava, skupiająca się na oryginalnych, nie podrasowanych dla zachodnich turystów smakach, choć trudno tu mówić o promowaniu lokalności czy tradycji, gdyż jest jej zupełnie obojętne, czy ktoś spożywa jej specjały czy nie (ta pani ma ogromne ego, niczym szefowie kuchni francuskiej z najbardziej pamiętliwych odcinków Chef’s Table).

Żadna z wyżej opisanych postaci nie wzbudziła mojej większej sympatii. Najgorzej przyjęłam pierwszy odcinek, który mnie odrzucał puszczanymi w zwolnieniu ujęciami ćwiartowania zwierzęcych zwłok czy gotowania ich czaszek (wraz z oczami). Rozumiem, że nie jest to wegańska seria, ale żeby aż tak się napawać widokiem czegoś, co jeszcze przed chwilą żyło! No i pani Martinez sama przyznała, że już w młodości fascynowała ją nauka podrzynania zwierzętom gardła, więc sami rozumiecie, że nie zapałałam do niej wielką miłością. Mam też spore zastrzeżenia do jej rzewnej historii o rozdzieleniu z córką i zarabianiu na jej utrzymanie. Jedzenie przygotowywane przez panią Martinez jest wysoko cenione przez klientów i krytyków kulinarnych, i na mój gust spokojnie mogłaby ona zarabiać krocie bez większego wysiłku. No, ale wtedy trzeba by pożegnać pstre ceratki i styropianowe pojemniki, a powitać bardziej restrykcyjne warunki higieniczne. Przy okazji pytam się też gdzie to wielkie wyrafinowanie, z którego słynie seria, bo tu go nie widać.

Podobnie mam w przypadku pana Musy Dagdevirena, którego życiową misją jest pokazanie, że kebab może także być wysmakowanym daniem z wielką wartością kulturową dla całego narodu tureckiego. Jednak on przynajmniej jest dla widza w miarę przystępny i widać, że sympatyczny z niego gość. Zawsze to miło zobaczyć jak kucharz pokazuje na przykład żonę i mówi, że dzięki jej poświęceniu stał się tym, czym jest. Podobnej pokory nie ma Bo Sangvisava, naprawdę antypatyczna postać, która sprawia wrażenie jakby robiła łaskę mówiąc do kamery. Ona też zachowuje się jakby jedzeniem (specjalnym, rzemieślniczym, organicznymi, bardzo drogim, ale oryginalnie tajskim) chciała zbawić cały swój naród, co momentami jest przesadnie pompatyczne i ociera się o bardzo zły smak.

Bohater tragiczny

Czwarty odcinek nieco odstaje od reszty, gdyż nie jest poświęcony tradycjom narodowym, ale awangardowej kuchni molekularnej. Jeśli macie czas na obejrzenie tylko jednego odcinka, obejrzyjcie właśnie ten, poświęcony Albertowi Adrii. Hiszpański szef kuchni jest wprost nazywany najlepszym kucharzem na świecie i to nie bez przyczyny, gdyż restauracja, w której pracował, słynna El Bulli, aż pięciokrotnie znalazła się na pierwszym miejscu prestiżowego zestawienia The San Pellegrino World’s 50 Best Restaurants. To już jest top topów moi drodzy. Głównym motywem tego odcinka są oczywiście spektakularne dokonania pana Adrii, który pod wpływem szczególnego natchnienia, właściwie sam wymyślił metody kuchni molekularnej (tę całą sferyzację czy mrożenie ciekłym azotem), które potem tak radośnie przejmowali kucharze na całym świecie. Jest jednak i mroczna strona tej opowieści, gdyż podczas gdy El Bulli świeciło swoje największe triumfy, szefem kuchni był tam nie Albert, a Ferran Adria, starszy brat, który spijał (niezasłużenie) całą śmietankę, pozwalając łaskawie benjaminkowi zaharowywać się dla niego w kuchni. Teraz Albert próbuje wyjść z cienia brata, a w jego wypowiedziach słychać ogromną gorycz. Media wciąż nazywają go jedynie bratem Ferrana, a przecież ,,on też ma swoją godność” i trudno mu nie przyznać trochę racji. Ciekawie było obserwować jak w świecie kulinarnych celebrytów odbywają się dramaty, znane na przykład z aktorskiego Parnasu. No, ale artysta, to artysta i nie ma co wynosić jednej sztuki nad drugą.

O ile w trzech pierwszych odcinkach nie ma za wiele wyrafinowania, to czwarty epizod wynagradza to widzowie z nawiązką. Przesadnie małe i bajecznie drogie cuda, jakie wyczarowuje pan Adria, to artefakty, których bałabym się spróbować (ze względu na ich dziwność i cenę). I tylko tego dmuchanego ptasiora żal.

W porównaniu z poprzednimi seriami, ta wyróżnia się zbiorem najbardziej antypatycznych bohaterów. Miałam też nieprzeparte wrażenie, że Chef’s Table powoli zamienia się we własną parodię. Ogólnie jest mniej pracy z pincetą, ale za to więcej zwolnień i to w najmniej odpowiednich momentach. Spodziewałam się czegoś więcej.

Opublikowano w Seriale

Komentarz

  1. Jeep Jeep

    Oooo. Szkoda, że jesteś rozczarowana. Mnie się podobało. I cieszę się, że serial pokazuje nie tylko eleganckich kucharzy mówiących po angielsku z sympatycznym akcentem w ich miszlenowskich ogwiazdkowanych super restauracjach, ale i ludzi z innej bajki – jak nielegalna imigrantka z Meksyku czy prosty człek z anatolijskiego interioru. Są antypatyczni? Pozornie. Są prawdziwi. Nawet odcinek o tym „gorszym” Adri – pokazuje jak człowieka napędza zazdrość i emocje. Ja odebrałem ten sezon jako pokazanie innej, emocjonalnej, ludzkiej strony mistrzostwa… Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *