Pomiń zawartość →

Ania, nie Anna – druga odsłona zupełnie nieliterackich przygód

Oglądam drugi sezon Ani już od tygodnia i dosłownie przecieram oczy ze zdumienia. To już nie ma nic wspólnego z ukochaną postacią literacką, no może poza gadatliwością i rudymi włosami, ale przecież wszyscy wiemy, że nie tylko o to chodzi. Ania z Zielonego Wzgórza to powieść instytucja, na której wychowały się całe pokolenia kobiet. Teraz Netflix szarga nam tę świętość łopatologicznym, współczesnym przesłaniem o równości i tolerancji, chyba ot tak, żeby dzisiejsze dzieciaki także zrozumiały o co chodzi. Straszne to jest i odbieram tę potwarz bardzo osobiście, bo Ania to dla mnie idealne wspomnienie dzieciństwa, uchwycenie aury sielskiej szczęśliwości i rodzinnego ciepła, przeplatane troskami, jakie wszyscy mieliśmy w latach szkolnych. Po co od razu robić z tego kostiumową wersję 13 powodów? Czuję się tak, jakby ktoś przerobił na przykład pachnący domową zupą i ciastem drożdżowym dom babci, na minimalistyczny nowoczesny apartament, tak, żeby iść z duchem czasu. Takich rzeczy się nie robi.

Spódnica to nie zaproszenie!

W tej odsłonie, naszą nieszczęsną (choć znakomicie obsadzoną) Anię dręczą problemy żywcem wyjęte ze współczesnego liceum. Kto by się spodziewał, że dzieciaki z Avonlea będą na przerwach w szkole grać w butelkę (nikt rudaska nie chce pocałować), dręczyć słabszych kolegów aż się kości nie połamią, że chłopcy będą zadzierać dziewczynkom spódnice, a dziewczynki będą wykrzykiwać, że ,,spódnica to nie zaproszenie”, niczym uczestniczki akcji #MeToo. Do tego spora dawka farmazonów na temat inności, wygłaszana najczęściej przy kłopotach Cole’a, bardzo delikatnego, artystycznie uzdolnionego chłopca. Jest nawet cały osobny wątek z zamorskimi przygodami osieroconego Gilberta, stworzony jakby wyłącznie po to, żeby młodzian mógł przywieźć do domu czarnoskórego przyjaciela, na którym mieszkańcy kanadyjskiej wioski mogą poćwiczyć tolerancję. Czy ktoś pamięta, by Lucy Moud Montgomery zajmowała się w swej twórczości podobnymi sprawami. Od tego byli inni autorzy, także piszący w tamtym czasie, a ona chciała nam po prostu dać miłą i pokrzepiającą opowieść o dorastaniu, taką uniwersalną, w której każdy odnajdzie siebie. Cóż, w wersji serialowej ja się jakoś odnaleźć nie mogę.

Ania nam gdzieś ginie

Może nie czepiałabym się aż tak, gdyby z tego co najważniejsze jednak troszkę więcej zostało. Wierni czytelnicy pamiętają, że podczas lat szkolnych Ani, tym, co przeżywała ona najmocniej, była ambitna konkurencja z Gilbertem o laur najlepszego ucznia w szkole, a także literackie przygody z bohaterami kolejnych lektur oraz oczywiście przyjaźń z Dianą. Nie zapominajmy także o zacieśnianiu rodzinnych więzi z Marylą i Mateuszem. Tymczasem to, co dostajemy, to jakaś tania sensacja nie mająca za wiele wspólnego z duchem Zielonego Wzgórza. Pierwsze odcinki to jakaś kpina dosłownie. W domu Cuthbertów zamieszkują dwa podejrzane osobniki, czarne charaktery tak przerysowane, że jakby żywcem wyjęte z Pinokia (no kto nie widzi tu Lisa?). Jakby przygody małego rudzielca, przeżywającego intensywnie przyjaźń, małe domowe nieszczęścia, czy nawet spacer po lesie, nie były dość ciekawe i trzeba było dorzucić na siłę aferę z gorączką złota. No dajcie spokój!

Bardzo mnie odrzuca także spojrzenie filmowców, którzy chyba nie czytali nigdy niczego co napisano przed 1990 rokiem, na wszelkie kwestie związane z płcią, seksem i romantycznymi uczuciami. Już ten motyw z panem nauczycielem, wyglądającym jak przebrana kobieta, który nie radzi sobie z własną tożsamością i dlatego dokucza podobnemu do siebie Cole’owi, jest mocno nie na miejscu. Ale tym, co przelało we mnie czarę goryczy byłą zdecydowanie seksualność Maryli. I nie chodzi mi o to, że uważam, że dojrzalsze panie nie mają prawa do okazywania, że też są z krwi i kości i chciałyby coś jeszcze w życiu przeżyć. Jestem jak najbardziej za tym, żeby Maryle na całym świecie rozkochiwały w sobie przystojnych młodzieńców i niech im idzie na zdrowie. Mam jednak problem z tym, że Montgomery nie napisałaby takiej postaci i teraz pewnie przewraca się w grobie czy w innych zaświatach, z których ogląda jak na Netfliksie każą statecznej, ciepłej, pruderyjnej i czerstwej Maryli zalotnie grzebać girką w piasku, filuternie komponować nowe fryzury przed lustrem, czy pokazywać się obcemu mężczyźnie podczas intymnych czynności higienicznych. Na wszystko jest miejsce moi mili, a miejscem na pokazywanie seksualności bardzo dojrzałej niewiasty na pewno nie powinien być serial oparty na Ani z Zielonego Wzgórza.

W ogóle nie rozumiem, po co kręcić coś takiego. Skoro serial ma tak niewiele wspólnego z książką, to czy nie lepiej było nakręcić coś zupełnie niezwiązanego z Anią, nazwać bohaterkę inaczej i tylko zostawić jej te urocze rude kędziory?

Opublikowano w Seriale

4 komentarze

  1. Dobrze mówisz. To znaczy piszesz. Jak to dobrze, że są jeszcze w Internecie tacy mądrzy i myślący ludzie. Niech sobie ten serial będzie słuszny i poprawny politycznie i pod każdym innym tam względem, tolerancyjny jak cholera, pasjonujący, ciekawy i w ogóle, ale TO NIE JEST ANIA. Ten serial to jest po prostu nadużycie. I tyle. Podpisuję się dokładnie pod ostatnimi zdaniami Twojego artykułu. Zresztą to dotyczy wszystkich przypadków adaptowania klasyki w taki sposób, że robi się z niej zupełnie coś innego, a zostawia tylko tytuł i parę imion bohaterów. To jest nadużycie wobec autora oraz wobec czytelników, którzy tę klasykę kochali i kochają. I już. A wyobrażasz sobie, co będzie, jeśli oni dojdą dalej? Do wieku późnonastoletnego Ani i Gilberta? Pewnie przeżyją pierwszy raz w wieku piętnastu lat, a dalej zostaniemy uraczeni innymi rewelacjami seksualnymi. A czego jeszcze możemy się spodziewać?…. „Ania” zostanie już całkiem odarta z „zielonogórskiej” atmosfery… Ech, szkoda mówić… Dzięki za ten świetny artykuł, mogłam się wygadać i wyzłościć. I upewnić się, ze jest nas więcej… Pozdrawiam serdecznie.

  2. Ola Ola

    Dziękuję za ten komentarz, który bardzo mnie podbudował i upewnił w przekonaniu, że jednak to nie ze mną jest coś nie w porządku, a z tym serialem. Jestem przekonana, że jeszcze wiele razy zadziwi nas wszystkich ta produkcja. Kolejene serie o dorastaniu Ani i Gilberta będą zapewne skandalicznie sensacyjne. A pamiętam jak jako dziecko emocjonwałam się tym, że w jednym z ostatnich tomów cyklu autorka wspomniała, że nasi bohaterowie, już wtedy po ślubie i z licznym potomstwem, namietnie się pocałowali. To były czasy :)
    Pozdrawiam

    • O tak! Też to pamiętam, to dopiero było przeżycie! ;-) Cóż, serial dostarcza przeżyć zupełnie innego rodzaju… Pozdrawiam Cię serdecznie, pięknego weekendu!

  3. Tak bardzo się z tobą zgadzam. Uważam, że wykorzystano postać Ani, aby stworzyć serial, który jest do przesady poprawny politycznie. Ania jest hasłem, które się sprzedaje po prostu.
    Nie czepiała bym się zmiany wydarzeń w stosunku do oryginału, ale to, co pokazuje nam serial to zupełnie inny klimat. I inny świat przedstawiony.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *