Pomiń zawartość →

Agata Tuszyńska, Narzeczona Schulza

Na książki Agaty Tuszyńskiej zawsze znajdę czas. Nie chodzi nawet o styl autorki czy o historycznoliterackie lub muzyczne rewelacja. Mnie osobiście najbardziej podoba się to, że w tych biograficznych tomach wielką sławę, swój dawny blask, odzyskują osoby, które naprawdę są tego warte. Dla całych rzeszy moli książkowych, dla pokoleń polskich humanistów, takie postaci jak Singer, Gran czy Krzywicka (Wyznania gorszycielki to absolutna perełka!) są tym, czym dla dzisiejszej młodzieży celebryci z portali plotkarskich. Dzięki licznym dziełom Tuszyńskiej mamy okazję w regularnych odstępach czasu sycić naszą bardzo współczesną ciekawość, wykraczającą daleko poza tomy powieści, zbiory recenzji czy teksty piosenek. Chcemy wiedzieć, co nasi idole jadali, z kim sypiali, jakie było ich podejście do mody, czy też jak sami siebie widzieli. Zapewniam wszystkich ciekawskich, że Narzeczona Schulza nie zawiedzie was pod tym względem. Jak zwykle także, autorka w drażliwych kwestiach ma wiele wyczucia i delikatności, co musiało być szczególnie trudne, gdy mowa o alkowie Schulza.

Wyjście z cienia

Tytułowa narzeczona to Józefina Szelińska, jedyna kobieta, z którą Schulz się zaręczył, jego wieloletnia muza i towarzyszka, a wreszcie i osoba, której dedykowano najpiękniejszy twór polskiej literatury, czyli Sanatorium pod Klepsydrą. Opowieść snuta przez Tuszyńską powstała w dość szczególny sposób. Sama Szelińska była niezwykle zdystansowaną i dyskretną osoba, która przez dekady pozostawała w ukryciu ze swoja barwną młodością. Jej ponowne zagoszczenie w naszej czytelniczej wyobraźni było możliwe dzięki listom, jakie latami pisała do biografa Brunona Schulza, Jerzego Ficowskiego. Choć zarówno adresat, jak i nadawca już dawno nie żyją, żona Ficowskiego udostępniła listy Tuszyńskiej, a ta wyczarowała z nich bardzo osobliwą narrację.

Mamy w tej książce dwa głosy, ale o żadnym z nich nie możemy powiedzieć na pewno, że przekazuje nam całą prawdę. Jeden z nich mówi do nas neutralnym tonem trzecioosobowym, a drugi sprawia wrażenie słów wypowiedzianych bezpośrednio przez Józefinę Szelińską. Jedyne co wiemy to to, że rzeczywiście była ona narzeczoną pisarza w latach 1933-1937. Cała reszta może być bardzo bliska, ale też bardzo daleka od prawdy, gdyż (jak uprzedza Tuszyńska) to tylko ,,gra pamięci i wyobraźni”, a jak wiadomo są to zjawiska bardzo plastyczne, podatne na upływ czasu i ludzkich pragnień, rzadko opierające się potrzebie koloryzowania, czy wręcz zmyślenia.

Nie o to jednak chodzi, byśmy dostali dokładna, dokumentalną relację. Otrzymujemy coś znacznie cenniejszego, czym jest wgląd do duszy innego człowieka, w dodatku świadka powstawania najwybitniejszych dzieł polskiej literatury, najbardziej magicznych obrazów, których sławy sam autor już nie doczekał. Jestem pewna, że dla tysięcy wielbicieli Schulza możliwość dowiedzenia się o nim i jego miłości czegoś nowego, nawet nie do końca pochlebnego, wrażenie niemal fizycznego przebywania w drohobyckim świecie sprzed wojny, to prawdziwe czytelnicze szczęście.

Trudne życie Muzy

Po lekturze Narzeczonej Schulza przepełnia mnie nie tylko radość ze zdobycia tylu pasjonujących informacji, ale też przeświadczenie, że nikt tak jak Szelińska na miano Muzy chyba nie zasługuje. Ta kobieta zasłużyła sobie naprawdę ciężką pracą i wieloma wyrzeczeniami na stałe miejsce w podręcznikach historii literatury. W dodatku wspierała swego ukochanego przy tworzeniu najbardziej poetyckich, natchnionych, magicznych i ekscentrycznych dzieł tamtej epoki, wspierała naszego polskiego Kafkę, a to już nie lada wyczyn. Każdy kto choć raz czytał Sanatorium pod Klepsydrą, kto choć zerknął na Xiegę bałwochwalczą, zapewne chętnie by się z tą panią zamienił, choć życie u boku geniusza nie należało do łatwych.

Józefina Szelińska, zwana przez Schulza Juną, uczyła języka polskiego drohobyckie seminarzystki. Miała doktorat, znała języki, a do tego była panną piękną, postawną i reprezentatywną (choć już nie najmłodszą). Nic dziwnego, że starszy od niej o kilkanaście lat skromny nauczyciel rysunku i prac technicznych, zwrócił na nią uwagę i poprosił (przez kolegę) o zapozowanie do portretu. Tak rozpoczęła się wieloletnia przygoda ze smutnym finałem. Kochankowie byli ze sobą bardzo zgodni jeśli chodzi o kwestie intelektualne, oboje kochali Rilkego i Manna, mieli bardzo szerokie horyzonty, jednak na płaszczyźnie fizycznej nie było już tak pięknie. Im bardziej Juna kochała swego Bruna, tym mocniej bolały ją upodobania erotyczne wybranka. Masochistyczne podłoże jego kontaktów z prostytutkami, bliskie relacje z innymi muzami i koleżankami po piórze (ach ta Nałkowska!) i dziesiątki rysunków, na których nasz geniusz pochyla się uniżenie nad stópkami roznegliżowanych piękności. Tego naprawdę było za wiele. Do tego jeszcze liczne fobie pisarza, jego narcyzm i wreszcie problemy natury wyznaniowej. Rozstanie było nieuchronne, ale jego okoliczności, opisane przez Szelińską, mogą niejednego czytelnika zadziwić. Mimo wszystko trzeba przyznać, że Juna Muzą była rasową, do końca z uporem maniaka walczącą o miejsce jakie się twórczości Schulza należało.

Narzeczona Schulza to opowieść, dzięki której poznałam kobietę z krwi i kości, o wielkiej inteligencji i klasie, ale też na nowo odkryłam Schulza, który artystą był wielkim, ale człowiekiem raczej małym (przynajmniej z mojego kobiecego punktu widzenia). Jego wieczne niezdecydowanie, depresja, lęki, egoizm i dziwactwa, to coś co trudniej wybaczyć niż sadomasochistyczne upodobania. Czytając, ciągle myślałam, że Juna to prawdziwa anielica, bo każdy mniej cierpliwy i wyrozumiały od anioła, zrobiłby Bruniowi dawno krzywdę.

Warto sięgnąć po nową książkę Tuszyńskiej także z tego względu, że jest to dzieło poszerzające horyzonty, szczególnie dla osób, które nie zajmują się na co dzień literaturą dwudziestolecia. Można tu poczuć klimat cynamonowego Drohobycza, przyjrzeć się stykom kultur żydowskiej, polskiej i austriackiej, poznać mistyczne inspiracje Schulza, ale też podróżować z nim do wielkiego literackiego świata, na salony artystyczne Warszawy i Zakopanego. Naprawdę z wypiekami na twarzy czytałam co Szelińska (Tuszyńska?) miała do powiedzenia o Witkacym, Nałkowskiej i całej plejadzie gwiazd dwudziestolecia. Ta lektura to prawdziwa uczta na literackim Parnasie i wspaniały pretekst do tego by znów wziąć te bezcenne tomy do ręki.

Opublikowano w Książki

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *