Wielbiciele filmu Terry’ego Gilliama, na podstawie którego powstał ten serial, powinni trzymać się od nowej produkcji Syfów z daleka. Nie ma sensu psuć sobie humoru patrzeniem na to jak z odcinka na odcinek jest masakrowane kultowe dla wielu widzów dzieło. Nowe 12 małp to raczej tania podróba oryginału, komplikująca fabułę do granic absurdu i rozrastająca się zupełnie niepotrzebnie w niezliczone wątki poboczne. Niby mamy ten sam postapokaliptyczny klimat, pomysły na podróże w czasie i paradoksy, a jednak nie ma żadnego napięcia, żadnych emocji. W dodatku postaci są tak irytująca (wszystkie bez wyjątku), że aż by się chciało momentami by wszystkich co do jednego wybiła ta ich śmiertelna zaraza.
Gdzieś w czasie
By jakoś dotrwać do końca sezonu (mam nadzieję, że kolejny nie powstanie) należy przede wszystkim zawiesić wszelkie oczekiwania i pogodzić się z tym, że serial jest tylko swobodną wariacją na temat filmu, a nie jego uzupełnieniem czy rozwinięciem. Najlepiej w ogóle zapomnieć o produkcji z 1995 roku.
Historia podzielona jest na dwa wymiary czasowe. Mamy czasy współczesne, w których znana specjalistka od chorób zakaźnych, dr Cassandra Railly (Amanda Schull) ostrzega przed nadchodzącymi zarazami oraz odległą o kilka dekad przyszłość, w której zdziesiątkowane tajemniczym wirusem niedobitki ludzkości, próbują za pomocą cofania się w czasie naprawić popełnione w przeszłości błędy i uratować miliony istnień. Do tej delikatnej misji wybrany zostaje pan James Cole (Aaron Stanford), który ma się skontaktować z dr Railly i wyeliminować człowieka, który stworzył zarazę. Problem polega jednak na tym, że po zlikwidowaniu jednego zagrożenia, natychmiast pojawia się kolejne i trak w koło Macieju. Ciągle pojawiają się nowe trudności, jak nie nieodpowiedzialny naukowiec to jego zbzikowana córka, a sprawę dodatkowo komplikuje pewien blady staruszek (Tom Noonam) ścigający Cole’a poprzez dekady.
W głowie się nie mieści
Z ogarnięcia tego co się dzieje na ekranie zrezygnowałam już gdzieś koło czwartego odcinka. Cole używa maszyny do podróży w czasie jakby to była jakaś taksówka, wracając do przyszłości średnio co 15 minut. Oczywiście jego poczynania powodują całe serie niebezpiecznych paradoksów, czas się zapętla, my nie znamy reguł tej gry (co gorsza, nie znają jej chyba nawet sami scenarzyści) a ciągłe zmiany odkształcają zarówno rzeczywistość Cole’a jak i dr Railly.
Może i byłoby to ciekawe gdyby chociaż te postaci były żywsze, dialogi głębsze, efekty bardziej dopracowane, a całość mniej umowna. Niestety tak nie jest, a nowe 12 małp przypomina kiepskiej jakości sensacyjny tasiemiec w stylu ostatniej serialowe Nikity, z której zresztą przeszczepiono parę aktorskich talentów.
Najgorzej jest chyba jednak z aktorstwem. Mam wrażenie, że jakiś ślepy odpowiadał za casting. Aaron Stanford (nikitowy Birkoff) nie powinien w żadnym wypadku grać głównej roli, no chyba że w jakiejś produkcji dla nastolatków, bo sam ma twarz wiecznego dziecka. Nie twierdzę, że grający tę rolę w filmie Bruce Willis to wybitny aktor, ale przynajmniej sprawdza się w rolach sensacyjnych i ma wyrazistą osobowość ekranową, której Stanfordowi brakuje zupełnie. Jeszcze gorzej jest w przypadku partnerującej mu Amandy Schull. Aktorka, choć ładna, zgrabna i blond, jest boleśnie pozbawiona talentu, drętwa i nijaka. Mam wrażenie, że nudzi ją granie i dlatego każdy gest wykonuje tak ślamazarnie, a każde słowo wypowiada od niechcenia. Ile jeszcze serii uśmierci ta dziewczyna, zanim przestaną jej dawać role? W nowych 12 małpach nie boli tylko patrzenie na Katrinę Jones (Barbara Sukowa), czyli twórczynię maszyny do podróży w czasie z przyszłości. Kobieta mówi ze wschodnioeuropejskim akcentem, jest szalenie przejęta swoją misją (któż by nie był, całą ludzkość ratuje), no i ogólnie jest żeńską wersją zbzikowanego naukowca. Nie jest to jakaś wybitna kreacja, ale przynajmniej śmieszy, podczas gdy cała reszta wesołej gromadki nie wzbudza we mnie żadnych emocji.
Serial 12 małp to jakieś kuriozum, pokazujące jak z fantastycznego filmu, z najciekawszego na świecie tematu, jakim bez wątpienia są podróże w czasie, można stworzyć coś nudnego, męczącego i irytującego jednocześnie. Oglądam to tylko dlatego, że potem leci nowy sezon Helixa, w którym do podobnej tematyki twórcy podeszli znacznie bardziej oryginalnie. Też mamy wirus, też jesteśmy ciągle miotani w czasie, a jednak jest wielka różnica i to cotygodniowe porównywanie bardzo mi się podoba.
Dobrze, że ostrzegasz – zastanawiałam się, czy się za to nie zabrać. ;) A Helix, mówisz, dobry/lepszy? Dotąd o nim nie słyszałam.
Czekam już od kilku odc aż Cole przeleci dr Ralley ;) (piękna!!)
i to tyle…. – jestem po 7 odcinkach i zupełnie już się pogubiłem o co tam chodzi z tym poplątanym czasem i tymi jego wy-skokami.
Helix obejrzałem 1 odc 2 sez i nie mogę się zmóc by obejrzeć kolejne odc… może kiedyś tak zbiorczo. 1 sez nawet mi się podobał, tak do połowy….
widziałem 8 odcinków .. im dalej tym gorzej, głupio, spiesznie, z beznadzieją scenografią i dziurami w scenariusza takimi, że aż zęby bolą .
Zdecydowanie zgadzam się z recenzją, że ten infantylny serial mogło zrobić tyko Syfy, pomimo tego ze odgrażali się jakoby wracają do s-f . Powrót jest, ale jakościowo nic.