Trafiła mi się nie lada gratka, bo mogłam oto przeczytać coś z absolutnej klasyki japońskiej literatury, powieść jednego z najbardziej cenionych w Kraju Kwitnącej Wiśni pisarzy, która, choć powstała w 1910 roku, okazała się bardzo nowoczesna w formie i przekazie. Przystępując do lektury miałam wiele obaw o to, czy w ogóle coś z tego zrozumiem, czy będę w stanie chociażby pojąć motywację bohaterów żyjących w tak innym niż mój świcie, jednak ich dylematy okazały się uniwersalne, a przemyślenia z początku dwudziestego wieku jak najbardziej aktualne i dzisiaj. Dlatego też zachęcam wszystkich wielbicieli literatury japońskiej (i w ogóle dobrej literatury z najwyższej półki) do spędzenia kilku godzin z pewnym spokojnym urzędnikiem z tokijskich przedmieść, który tylko z pozoru jest szarym obywatelem bez właściwości.
Wyobcowani i melancholijni
Wrota są ostatnią częścią trylogii poświęconej społecznej alienacji i osobistej odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Głównym bohaterem utworu jest Sōsuke, który poświęca niemal cały swój czas na żmudną pracę w biurze. Jego jedyną rozrywką są wieczorne rozmowy z ukochaną żoną Oyone (pobrali się z wielkiej miłości jeszcze w czasach studenckich) i podziwianie z nią roślin otaczających ich niewielki domek. Oprócz niedzieli, kiedy to Sōsuke może się wyspać do woli, każdy jego dzień wygląda tak samo, ale o dziwo, mężczyzna zdaje się być zadowolony z monotonii i szarzyzny swojego żywota. Oczywiście wolałby więcej zarabiać, ale to co ma spokojnie wystarcza na skromne potrzeby jego i żony. Początkowe rozdziały książki z wielką drobiazgowością opisują szczegóły życia małżonków. Dostajemy wyszczególnienie wszystkich pomieszczeń i sprzętów domowych, opisy roślin i zmieniającej się pogody, podróży tramwajem do biura i z biura, a także zupełnie zwyczajnych rozmów mieszkańców małego domku. Nie usypia nas jednak ta monotonia i przyziemność poruszanych tematów, gdyż na drugim planie cały czas pulsuje coś mrocznego, czai się zmiana, która może zakończyć błogi marazm Sōsuke i Oyone. Zapowiedzią tego jest sprawa dużo młodszego brata mężczyzny, Koroku, który potrzebuje pieniędzy na studia. Gdy młodzian wprowadza się do domu Sōsuke, zostaje zakłócona równowaga tego miejsca. Kolejne zmiany w ich życiu to zaprzyjaźnienie się z sąsiadem, od którego wynajmują dom, a także bardzo ciężka choroba Oyone. Wszystko to każde im się zastanowić nad własną egzystencją.
Czytając o losach tej pary, stopniowo uświadamiamy sobie jak bardzo są odcięci od reszty społeczeństwa. Poza niezbędnymi sprawami (takimi jak zakupy, wizyty u fryzjera czy w łaźni) praktycznie nie mają kontaktu z ludźmi z zewnątrz. Co jakiś czas też w ich rozmowach przewija się wątek winy sprzed lat, która kładzie się cieniem na ich obecnym życiu i za którą karą jest ciężki los i bezdzietność. By zrozumieć istotę wspólnej winy Sōsuke i Oyone, by zrozumieć dlaczego godzą się potulnie na wyalienowanie i utratę honoru, czytelnik musi czekać cierpliwie niemal do końca powieści, ale zapewniam, że naprawdę warto.
Magia powszedniości
Ta powieść to na pewno niesamowite świadectwo swoich czasów, w których Japonia stawała się nowoczesnym państwem jakim jest obecnie. Przez chwilę można nawet odnieść wrażenie, że jest to utwór pisany współcześnie, gdyż wiele jest tu opisów dynamiki wielkiego miasta pochłaniającego swych mieszkańców, ciągłych zmian na ulicach, a do tego wyobcowanie i zmęczenie Sōsuke bardzo pasują do dzisiejszych białych kołnierzyków, z których korporacje wysysają duszę i energię.
Nie to jednak spodobało mi się w tej książce najbardziej, choć sądzę, że jeśli stanie się popularna w naszym kraju, to głównie dzięki tropicielom zarazy nowoczesności. Mnie urzekła magia opisów codziennych czynności, ten specyficzny barwny realizm z jakim napisane są relacje z przyrządzania posiłków, cerowania ubrań, przygotowywania posłania na noc czy opisy stanu przydomowej grządki. Wszystko to składa się na mikrokosmos, w którym para bohaterów odnajduje równowagę i szczęście. Dzięki skromnym potrzebom i (nie do końca z własnej woli) wyeliminowaniu zbędnych relacji społecznych, mają niepowtarzalną szansę na zgłębianie własnych dusz i wzmacnianie swojej miłości. Sami dla siebie są wszystkim i choć brzmi to zapewne bardzo patetycznie, zapewniam, że autor potrafi przedstawić tę relację w bardzo prosty, niemal surowy sposób. Choć to bardzo bogata w wydarzenia, tam gdzie opisywana jest pogoda i przyroda nawet poetyczna, proza, nie ma tu ani jednego zbędnego słowa czy choćby cienia kiczowatej egzaltacji. Przyziemność opisywanych tu sytuacji, będąca tak prosta, że wręcz metafizyczna, jest wręcz hipnotyczna.
Podobnie jak z egzystencją w tokijskim domu, sprawa ma się też z wizytą u pustelnika, który uczy Sōsuke medytacji zen. Autor w bardzo realistyczny sposób opisuje ból kolan naszego bohatera, jego zmęczenie, znudzenie, senność, a nawet skromne warunki w jakich przyszło mu mieszkać. Dzięki temu niemal wchodzimy w skórę wyobcowanego człowieka, który całe życie czuje, że stoi u tytułowych wrót zrozumienia i oświecenia, przez które nie może przejść, choć tak naprawdę zależy to tylko od niego.
Komentarze