Zaczynamy przygodę z Celestyną, panną służącą. Dziś pierwszy wpis poświęcony książce i adaptacji Luisa Buñuela z 1964 roku, a jutro notatka o wchodzącej właśnie na polskie ekrany nowej wersji z Leą Seydaux w roli głównej. Tak, mnie samą też zadziwiło moje wyjątkowo skrupulatne podejście do tematu, ale gdy tylko zobaczyłam jesienią zapowiedzi filmowe, wiedziałam, że czeka mnie szczególna przygoda w kinie, na którą trzeba się dobrze przygotować (mam nadzieję, że nie zawiodę się podczas dzisiejszego seansu). A zresztą film nakręcono na podstawie powieści z 1900 roku, opowiadającej o perypetiach zawodowych i sercowych eleganckiej i charakternej pokojówki. Czegóż mogą chcieć więcej wielbiciele stereotypowych wykwitów francuskiej kultury, tacy jak ja?
Film jak zły sen
Zacznę może od filmu, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Aż wstyd się przyznać, ale to pierwsze dzieło Luisa Buñuela z jakim się zetknęłam. Czytając opisy myślałam, że będzie trudno przez to przebrnąć, ale Dziennik panny służącej, okazał się zaskakująco wciągający. Naprawdę całkiem nieźle jak na czarno-biały film praktycznie pozbawiony muzyki, za to osnuty dziwną, surrealistyczną aurą i grozą. Buñuel przeniósł akcję o dobre dwie dekady, co na początku bardzo mi przeszkadzało. Mniej strojne suknie, telefony i elektryczne światła w każdy pokoju, to jednak nie to samo co realia przełomu wieków, ale na szczęście szybko się o tym zapomina. Fabuła skupia się tylko na służbie Celestyny u państwa Lanlaire. Trzydziestodwuletnia pokojówka przybywa do ich domu na prowincji, pełna obaw i uprzedzeń, bo w końcu przywykła do eleganckich paryskich salonów. Złe traktowanie przez panią domu, oraz umizgi ze strony praktycznie każdego dorosłego mężczyzny w okolicy, nie są dla zalotnej i pełnej wdzięku szelmutki żadną niespodzianką (nużą ją nawet). Służba przebiega jej w takim samym znoju i znużeniu jak wszędzie indzie, ale wszystko się zmienia, gdy w okolicy zostaje popełniona straszliwa zbrodnia. Ktoś zgwałcił i brutalnie zamordował małą dziewczynkę, a Celestyna jest przekonana, że sprawcą może być tylko służący Józef (Georges Géret). Paradoksalnie, właśnie to, że w duszy tego starszego mężczyzny czai się taki mrok, rozbudza w Celestynie niepohamowaną żądzę i wręcz uwielbienie dla Józefa.
Choć film został pozbawiony większości wspomnień służącej, dla których pobyt u państwa jest w powieści tylko ramą fabularną, nie odczuwa się tego braku. Buñuel wybrał także zupełnie inne, dla mnie zaskakujące choć bardzo satysfakcjonujące, zakończenie. Ze wszystkich kreacji aktorskich w Dzienniku panny służącej z 1964 roku najlepiej spisała się oczywiście Jean Moreau w roli Celestyny. Nie da się zaprzeczyć, że oprócz ponadczasowego talentu, aktorka dysponowała także wielką urodą. Bardzo przypadła mi do gustu także Muni w roli niezbyt rozgarniętej kucharki Marianny. Było w niej, tak jak w całym filmie, coś jednocześnie strasznego i wzruszającego.
Zmysłowość, perwersje i krytyka społeczna
Jak już wspomniałam, powieść Oktwaiusza Mirbeau to historia pewnej panny służącej, która w domu nowych państwa, wspomina swoje dotychczasowe przygody. Rzecz jest stylizowana na autentyczny dziennik służącej, ale nie warto się tym zniechęcać. Celestyna nie jest jakąś tam pierwszą lepszą posługaczką, ale złożoną, inteligentną i zdolną do ciekawych obserwacji postacią. Jej oczami oglądamy francuskie wyższe sfery u schyłku XIX-go wieku i trzeba przyznać, że nie jest to miły widok. Nieszczęsnej Celestynie nie zdarzyło się służyć u nikogo normalnego, a ma już swoje lata i sama przyznaje, że nigdzie nie zagrzała miejsca dłużej niż sześć miesięcy. Choć do częstych zmian posady skłaniała ją także jej własna natura, to jednak główna wina (przynajmniej jej zdaniem) leżała zawsze po stronie jej państwa. Jakaż to wspaniała i barwna galeria osobliwości! Na zewnątrz gładcy i pobożni mieszczanie, zamożna arystokracja i szanowani artyści, a w domu sami dewianci, antysemici, hipokryci, sadyści, skąpcy i fetyszyści. No i w ogóle jakież to wspaniałe świadectwo epoki, w której uchodziło narzekać na służbę przy każdej okazji, płacić za aborcję płodów pokojówek, których ojcem był mąż płacącej czy nawet wypadało przyznawać się do zaliczania się w poczet jednego z wielu towarzystw antysemickich. Oczywiście nie samej burżuazji czy arystokracji się tu dostaje. Służba też nie jest bez winy. Nawet Celestyna, w sumie może i dobra dziewczyna, ocenia ludzi niesprawiedliwie i robi im okropne świństwa. Jest momentami bardzo irytująca, gdyż nie można jej z niczym dogodzić. Raz trafia jej się pani zbyt skąpa, to znów zbyt rozrzutna. Starymi osobami gardzi, a z młodych się śmieje. W dodatku za każdym razem gdy już może osiągnąć w miarę przyzwoity i pożądany przez nią status, jej zmienny charakter każe jej wszystko zaprzepaścić. Nie zmienia to jednak faktu, że jest niezwykłą przewodniczką po tym świecie rozpusty, zakłamania i mrocznych popędów.
W tej powieści najbardziej podoba mi się to, że Celestyna, oprócz tego, że jest pokojówką, jest także trochę psycholożką, a nawet filozofką. Jej teorie na temat społeczeństwa, sztuki, ludzkiej biologii czy religii są bardzo ciekawe, choć momentami naiwnie komiczne. No i Celestyna jest przede wszystkim kobietą i to kobietą wyzwoloną, nie bojącą się przyznać do swych potrzeb fizycznych (zadziwiająco często zachwyca się zwierzęco włochatymi męskimi torsami i natłuszczonymi bokobrodami; widać jak się szybko zmienia kanon nie tylko kobiecej, ale i męskiej urody; drwaloseksualnym powieść się spodoba :) oraz masochistycznych tęsknot duszy.
Czytając, warto zwrócić uwagę także na z jednej strony niesamowitą świeżość tego tekstu (tłumaczka Maria Zenowicz świetnie się spisała, tekst sprawia wrażenie współcześnie napisanej powieści historycznej; ciekawe czy tłumaczenie pierwszego polskiego wydania także wydałoby mi się takie atrakcyjne?), a z drugiej aktualność poruszanych tu problemów. Elity przez ponad ponad sto chyba nic się nie zmieniły i nie ma znaczenia dekoracja dla ich występków. Oczywiście, sama służba opisywana przez Celestynę, te tysiące ludzi przyjmowanych do pracy na niepewnych warunkach i zdane jedynie na łaskę pracodawców, to wypisz wymaluj współcześni prekariusze. Pewne sprawy widać nigdy się nie zmieniają.
[…] Wychodząc z kina miałam poczucie niedosytu. Chętnie zobaczyłabym więcej z dawnych przygód Celestyny i ją samą chciałabym lepiej poznać, ale nie dane mi było. Podejrzewam, że dopiero dłuższy, wysokobudżetowy serial oddałby sprawiedliwość złożonemu dziełu Mirbeau. Z powieści wyłania się obraz cynicznej, rozczarowanej życiem kobiety u schyłku młodzieńczych lat, która ucieczki od depresyjnej szarzyzny dnia powszedniego szuka w mrocznym erotyzmie. Celestyna w najnowszym filmie to gniewna dziewucha, zwyczajnie wkurzona na niesprawiedliwość pracodawców, chcąca się na nich jakoś odegrać i tyle. No i oczywiście, choć jest zmysłowo, to jednak nic w porównaniu z tym jak mogłoby być. Czyżby dzieło sprzed 115 lat nadal było zbyt odważne, by bardziej dosłownie i dosadnie przenieść je na ekran? W filmie jest niewiele cielesności. Jest ona bardziej sugerowana (i to niezbyt sugestywnie) niż pokazywana. Jedna scena z plwocinami gruźlika to doprawdy nic w porównaniu z tym co się dzieje w literackim oryginale, więc bardziej ciekawych przygód służącej szelmutki zachęcam do przeczytania powieści Octave’a Marbeau. […]
Bardzo dziękuję za interesujący komentarz. Sama również wybieram się na nowy film z Leą Seydoux, choć niestety słyszałam o nim nienajlepsze opinie. Co do pierwszego tłumaczenia na polski „Dziennika…”, ukazało się ono w 1909 roku pod tytułem „Pamiętnik panny służącej” (Księgarnia Jana Fiszera, Warszawa, drugie wydanie w 1923). Autorką przekładu jest H. Orlicz-Garlikowska, a roi się on od pomyłek i niezręczności językowych. Lepszy los spotkał „Księdza Juliusza”, poprawnie przełożonego w 1906r. Sama powieść godna polecenia ze względu na utrzymany w klimacie utworów Dostojewskiego portret księdza. Z powojennych przekładów Mirbeau warto również polecić „Sebastiana”, który ukazał się w tłumaczeniu Krystyny Byczewskiej nakładem PIW w 1960 roku.