Wpis ten wypada mi rozpocząć od wyznania: nie czytuję Daphne du Maurier. Pomimo edukacji filologicznej (może zbyt pobieżnej) jej nazwisko kojarzyło mi się tylko z jakimś romansowym kiczem zawiewającym gotykiem, a także z tym, że w swej biografii Branwella Brontë skrzywdziła brata największych brytyjskich pisarek. Okazuje się, że cały świat zaczytywał się w Rebece i Oberży na pustkowiu, podczas gdy ja pozostawałam w błogiej nieświadomości, ale zapewniam, że szybko nadrobię zaległości. Znacie to uczucie, gdy bierzecie do ręki coś, po czym nie spodziewacie się absolutnie niczego, w dodatku ze znudzeniem i przekonaniem, że wszystkie dobre książki, te wielkie powieści, macie już za sobą i nic szczególnie ekscytującego się w waszym życiu czytelniczym już nie wydarzy, a tu trafia się nagle prawdziwa perełka. Tak właśnie było ze mną i z Moją kuzynką Rachelą. Może nie jest to jakieś metafizyczne arcydzieło wysokich lotów, ale za to bardzo porządnie (nawet więcej niż porządnie) napisany thriller psychologiczny z historycznym tłem, który znakomicie wywiązuje się z zadania uwiedzenia czytelnika i trzymania go do ostatniej strony w napięciu. Ta powieść jest cudowna i ze spokojnym sumieniem mogę ją polecić każdemu, kto wychował się, tak jak ja, na dziewiętnastowiecznych angielskich fabułach.
„Rachela, moja udręka”
Zacznijmy może od tego, o czym jest ta historia. To opowieść, której bohaterowie żyją w dziewiętnastowiecznym ziemiańskim dworze w Kornwalii (czyli od razu wiadomo, że będzie pięknie, nastrojowo i urokliwie, przynajmniej jeśli chodzi o plenery). Centrum powieści jest nasz narrator, Filip Ashley, kuzyn właściciela dworu i okolicznych ziem, który jako małe dziecko został osierocony, po czym adoptował go dużo starszy krewny. Ambroży, choć jest kuzynem Filipa, tak naprawdę pełni bardziej rolę ojca, który cieszy się ogromną miłością przybranego syna. Panowie, mimo różnicy wieku, są do siebie bardzo podobni: kochają swój dom, proste ziemiańskie rozrywki, swoich ludzi i zwierzęta, za to nie dbają zupełnie o towarzystwo kobiet, wymyślne maniery czy światowe przyjemności. Błogi żywot Ashleyów przerywają ataki choroby Ambrożego (w końcu pana po czterdziestce, więc praktycznie starego, jeśli uznać ówczesne standardy), wymagające jego dłuższych pobytów w cieplejszym klimacie. Dlatego też Ambroży wyjeżdża na zimę do Włoch i podczas jednego z pobytów we Florencji poznaje tytułową Rachelę. Trzydziestopięciolatka jest półkrwi włoszką, ale też daleką kuzynką Ashley’ów, która niedawno owdowiała. O rozwoju znajomości między nimi dowiadujemy się z nielicznych listów, słanych z Włoch do Anglii. W jednym z nich Ambroży wreszcie donosi o miłości i ślubie z kuzynką, co nie bardzo uśmiecha się Filipowi. Jeszcze bardziej podejrzliwy robi się gdy Ambroży podupada na zdrowiu. Nim młodzieniec dotrze do Florencji, jego kuzyn i opiekun będzie już w grobie, a Filip stanie się jedynym dziedzicem fortuny. Gdy po powrocie z Włoch przeżywa swoją żałobę, wreszcie pojawia się kuzynka Rachela. Piszę o tym tak szczegółowo, gdyż wielkie wrażenie wywarło na mnie to, że autorka była na tyle powściągliwa, by przedstawić nam (i Filipowi oczywiście) tytułową postać dopiero po jednej czwartej tekstu. Ten rozbudowany wstęp jest tu bardzo potrzebny, gdyż buduje odpowiednio wrogie nastawienie Filipa do kuzynki, którą obwinia o przyczynienie się do śmierci Ambrożego i której obiecuje w duchu srogą zemstę.
Gdy Rachela zjawia się w posiadłości, z miejsca kradnie serca wszystkich jej mieszkańców. Filip jest oczarowany i szybko zakochuje się po uszy, służba słucha nowej pani tak, jakby całe życie jej tylko służyła i nawet psy od pierwszego dnia są jej posłuszne i chodzą za nią krok w krok (czy psy mogą się mylić w ocenie człowieka?). Filip, który nie ma żadnego doświadczenia z kobietami, nie licząc przekomarzań z Luizą, z którą się wychował, jest bezbronny w mackach światowej i obytej damy. Tak jak jego psy, chce tylko jej towarzystwa i niestety posuwa się w swym oddaniu odrobinę za daleko. Główna intryga zawiązuje się wraz z ujawnieniem, że majątek przejdzie w pełni w ręce Filipa dopiero z ukończenie przez niego dwudziestu pięciu lat. Przez kila miesięcy do nastania tej daty jesteśmy świadkami subtelnej gry miłosnej między dalekimi kuzynami, w której dużą rolę odgrywać będą rodzinne kosztowności, ogromne sumy wydane na gospodarstwo domowe oraz herbata, którą Rachela mogła, choć wcale nie musiała, truć Filipa. Zakończeniem jest śmierć Racheli, ale nie rozwiązanie zagadki złego stanu zdrowia naszego bohatera i śmierci jego kuzyna. Do samego końca nie wiemy, czy Rachela była chciwą, podstępną czarną wdową, włoską trucicielką o nieposkromionym apetycie, czy tylko ofiara męskich fantazji, swego kobiecego uroku i zbiegu okoliczności.
No i właśnie o tym jest ta wspaniała, wyjątkowo elegancko napisana powieść, która sprawiła mi wiele radości. Chwyciła mnie za gardło już samym wstępem, pierwszymi zdaniami, opisującymi jak to Ambroży zabrał małego Filipa w miejsce, gdzie wieszano ludzi i pokazał chłopcu wiszącego trupa. Wspomnienie o tym w zakończeniu daje znakomitą klamrę i poczcie celowości, tego że autorka od początku do końca panowała nad potokiem słów wychodzących spod jej pióra. Jest to dokładnie taka proza, jaką lubię: zwarta, powściągliwa, elegancka, ale też barwna, sugestywna i trzymająca w napięciu.
Bardzo lubię takie przyziemne sprawy jak nadawania każdej postaci specyficznego charakteru, o czym wielu pisarzy dzisiaj zapomina. Powieściowa Rachela jest kobiecą kobietą z krwi i kości, zestrojoną z dziką przyrodą. To wielka dama, ale i ogrodniczka nie bojąca się pobrudzić podczas prac w ogrodzie, co mi się bardzo spodobało. Kiedyś pisarze mieli czas by zbudować dla czytelników cały świat, zanim zaczęli mącić w akcji. Daphne du Maurier pokazuje nam dom i ogród, florencką wille i angielskie plenery, opisuje następstwo pór roku w przyrodzie i w świecie ludzi (święta), a gotycka groza snuje się subtelnie gdzieś na drugim planie, nieuchronnie, ale i nie natarczywie, dzięki czemu możemy się cieszyć bytnością w tym świecie.
Dobra, chyba już wystarczającą ilość razy napisałam, że mi się podobało :)
Rachela kontra Rachela
„Są kobiety Filipie, w zasadzie dobre, które nie z własnej winy sprowadzają na innych ludzi nieszczęście. Czegokolwiek się tkną, zamieniają to w tragedię, nie wiem dlaczego ci o tym mówię, ale czuję, że muszę”. O takie subtelności chodzi w tej literaturze, a tymczasem na ekranie…
Jeśli chodzi o film, to niestety jest porażka na całej linii. Może i nie wszystko było beznadziejne w tej adaptacji, ale samo obsadzenie Rachel Weisz (wydawać by się mogło, że idealnie pasującej) w roli Racheli, dyżurnego przystojniaka Sama Claflina w roli Filipa i dodanie do tego pięknych kostiumów i scenografii, nie zrobi całego filmu. Niestety, nie ma tu mowy o żadnym napięciu, tajemnicy, powściągliwości czy elegancji. Dostajemy serię niezrozumiałych scen, składających się na coś, czego nie jest w stanie zrozumieć widz, który nie przeczytał powieści. Pociachane dialogi, dziwnie pomieszane wątki i staromodny kicz w stylu jazdy nad brzegiem klifu (konkurencja dla Poldarka) czy wielkich pereł rozsypanych na schodach. Do tego Filip jest nijaki, a Rachela w ogóle nie intryguje. Rachel Weisz jest znakomitą aktorką i nie rozumiem dlaczego reżyser (Roger Michell) robi tu wszystko, by pokazać jej jak najmniej. Nie spodobało mi się także wycięcie tak ważnej części życia Racheli jak ogrodnictwo, wokół którego toczy się życie w powieściowej posiadłości, ani też wprowadzenie wątku homoseksualnego. Najbardziej razi jednak ten brak napięcia i ostateczne dopowiedzenie wszystkiego w zakończeniu (obyło by się bez Luizy i dzieci w powozie).
Tak wygląda zapowiedź filmu z Olivią de Havilland w roli głównej (1952 r.)
To nie jest film, po którym zostaje w głowie cokolwiek poza seria pocztówek z Kornwalii, ale naprawdę zachęcam do przeczytania powieści. Zostanie z wami na długie tygodnie, podczas których, tak jak Filip, będziecie się zastanawiać, czy ona rzeczywiście to zrobiła, czy też skrzywdzono niewinną kobietę.
Komentarze