Pomiń zawartość →

Tag: Rachel Weisz

Moja kuzynka Rachela (spojlerowo o powieści i filmie)

Wpis ten wypada mi rozpocząć od wyznania: nie czytuję Daphne du Maurier. Pomimo edukacji filologicznej (może zbyt pobieżnej) jej nazwisko kojarzyło mi się tylko z jakimś romansowym kiczem zawiewającym gotykiem, a także z tym, że w swej biografii Branwella Brontë skrzywdziła brata największych brytyjskich pisarek. Okazuje się, że cały świat zaczytywał się w Rebece i Oberży na pustkowiu, podczas gdy ja pozostawałam w błogiej nieświadomości, ale zapewniam, że szybko nadrobię zaległości. Znacie to uczucie, gdy bierzecie do ręki coś, po czym nie spodziewacie się absolutnie niczego, w dodatku ze znudzeniem i przekonaniem, że wszystkie dobre książki, te wielkie powieści, macie już za sobą i nic szczególnie ekscytującego się w waszym życiu czytelniczym już nie wydarzy, a tu trafia się nagle prawdziwa perełka. Tak właśnie było ze mną i z Moją kuzynką Rachelą. Może nie jest to jakieś metafizyczne arcydzieło wysokich lotów, ale za to bardzo porządnie (nawet więcej niż porządnie) napisany thriller psychologiczny z historycznym tłem, który znakomicie wywiązuje się z zadania uwiedzenia czytelnika i trzymania go do ostatniej strony w napięciu. Ta powieść jest cudowna i ze spokojnym sumieniem mogę ją polecić każdemu, kto wychował się, tak jak ja, na dziewiętnastowiecznych angielskich fabułach.

Skomentuj

The Lobster

Homar jest filmem długim, ciężkim, mocnym i wymagającym od widza maksymalnej uwagi, ale absolutnie każdy powinien go obejrzeć. Mówi o miłości tak wiele i tak ważnych rzeczy, że proponuję zapodać sobie seans w same Walentynki, w celu przebicia różowej komercyjnej bańki upojenia. Dostajemy tu wszystko, czego można oczekiwać od dobrego filmu, czyli oryginalny, dający do myślenia scenariusz, znakomite aktorstwo i klimat. O tak, klimat jest tu niesamowity i jeśli podobała wam się atmosfera w Kle (jednym z poprzednich filmów Giorgosa Lauthimosa) to zapewniam, że się nie rozczarujecie.

3 komentarze

Młodość

Wczoraj jak nigdy czułam się przygotowana do seansu kinowego, gdyż nie tylko obejrzałam poprzedni film Paulo Sorrentino Wielkie piękno, ale także niedawno skończyłam ponowną lekturę Czarodziejskiej góry Tomasza Manna, której akcja także rozgrywa się w szwajcarskim kurorcie. Po kilku minutach filmu jednak wiedziałam, że nic nie mogło mnie przygotować na taką dawkę pozytywnych wrażeń wizualnych. Prawie każda minuta tego filmu jest absurdalnie piękna, niemal balansując na granicy kiczu. Nie ma tu tradycyjnej fabuły, otrzymujemy raczej ciąg luźno powiązanych scen dziwnie ilustrowanych muzyką i dość oszczędnie wzbogaconych dialogami, jednak całemu widowisku towarzyszy przejmujące poczucie szczęścia. Choć wiele osób uważa ten film za patetyczny, efekciarski i pretensjonalny (rzeczywiście jest niemożebnie wiele nawiązań do niezliczonych filmowych arcydzieł wielkich mistrzów) to ja jednak dałam się uwieźć prawie zupełnie. Gdyby nie końcowa scena, uważałabym, że trafiłam na film totalny, absolutnie idealny. No ale niestety, aż tak muzykalna (odporna) nie jestem.

3 komentarze