Nie powiem żebym jakoś bardzo się zawiodła na tej lekturze, ale tylko dlatego, że od początku nie za wiele się po Moich córkach krowach spodziewałam. Kupiłam książkę na prezent dla mamy, a nie ma nic pewniejszego na świecie niż to, że jeśli jej się jakaś historia spodoba, to dla mnie będzie to rzecz niestrawna. Zwyczajnie nie jestem programowym odbiorcom tego rodzaju twórczości. A kto jest? Bardziej panie niż panowie, bardziej osoby starsze niż młodsze, no i oczywiście bardziej wielbiciele polskiego kina i fani aktorskich talentów Kuleszy i Dziędziela niż czytelnicy do kina nie zaglądający.
Marta, Kasia i srogi Tadeusz
Narracja toczy się tu w formie pamiętnika dwóch sióstr, dzielących się z czytelnikiem na zmianę odczuciami związanymi z bardzo trudnym momentem w ich życiu. Marta jest znaną aktorką serialową, która samotnie wychowuje córkę i wśród bliskich uchodzi za twardą i konkretną. Kasia jest bardziej niepoukładana. Mieszka z mężem i synem z rodzicami, zawodowo naucza maluchy w szkole podstawowej i ma poczucie niższości z powodu gorszego niż starsza siostra statusu majątkowego. Taka typowa para sióstr, czyli rozważna i romantyczna. Panie kłócą się przez całe życie, ale zawsze mogą na siebie liczyć. Poznajemy je w momencie gdy ich mama dostaje wylewu i leży nieprzytomna w szpitalu, a zaraz po tym u ojca lekarze diagnozują guza mózgu. Marta i Kasia muszą się teraz nauczyć wspólnej opieki nad nieprzytomną matką i ojcem, który sprawia coraz więcej kłopotów, gdyż guz zmienił zupełnie jego zachowanie. Najtrudniejsze jednak jest dla nich rozprawienie się z rodzinnymi zaszłościami, z tymi wszystkimi żalami i kompleksami, które wiążą się nierozerwalnie z silnymi więzami uczuciowymi. Przez całą książkę przewija się zdanie, że nikt nie jest nas w stanie tak wyprowadzić z równowagi jak własna siostra i trudno się z tą mądrością nie zgodzić.
W tej fabule z pewnością każdy będzie w stanie rozpoznać siebie i własną familię. Całość napisana jest dość przyjemnym stylem, prostym i przejrzystym językiem. Autorka robi naprawdę wszystko, byśmy poczuli, że to co przeżywają ci bohaterowie to takie ,,życiowe” historie, z którymi prędzej czy później przyjdzie się każdemu zmierzyć. Niestety, właśnie przez to granie na uczuciach, to sznurowanie nam ust, bo przecież nie wypada krytykować historii z życia o chorobach i rodzinnych tragediach, już od pierwszych stron zraziłam się do Moich córek krów. No i także przez (modne ostatnio) straszenie polską służbą zdrowia, bo ileż można. Tu dochodzi już do zupełnych kuriozów, gdy okazuje się, że prędzej uzdrowiciel czy szamanka wybudzą chorego ze śpiączki niż lekarze z dyplomami.
Sztucznie i na siłę
Już sama okładka książki, z której spoglądają na nas Kulesza, Dziędziel i Muskała, sprawia że zaczynamy się zastanawiać, czy gdyby nie film, ta historia by się tak dobrze sprzedawała. Dzięki intensywnej promocji, nawet ja, która nie oglądałam jeszcze filmu, nie byłam w stanie sobie wyobrazić bohaterów inaczej niż z twarzami znanych polskich aktorów. Niestety jednak, mimo całej sympatii do rodzimych artystów, nie mogłam tych postaci polubić. Najbardziej negatywne emocje wzbudził we mnie tatuś Tadeusz, który po smutnej diagnozie zamienił się dosłownie w złośliwe dziecko, ale nie miejmy złudzeń, choroba tylko wyostrzyła negatywne cechy, które miał przez całe życie. To podobno miała być słodko-gorzka komedia, ale jakoś nie śmieszy mnie mężczyzna, który córek nigdy nie szanował, który nazwał je krowami i cipami, i o którym dzieci zawsze wiedziały, że nigdy ich nie pochwali bo to psuje charakter. Nie rozumiem ślepego uwielbienia dla tego osobnika, jakim darzą go córeczki i żona, a w dodatku nie mam wyrozumiałości i współczucia dla osób, które hektolitrami alkoholu i tłustą polską dietą, zapracowały sobie na ciężką chorobę na starość (to dotyczy też mamusi). A w ogóle, to co to za rodzice, skoro wiadomo, że najpierw liczą się oni, a dopiero daleko za nimi są dzieci. No naprawdę nie wiem czym tu się wzruszać i rozczulać.
Młodsze pokolenie bohaterów też nie wypada lepiej w mojej opinii. Rozlazła i totalnie niezaradna Kasia od lat nie może poradzić sobie z problemami w związku, a w dodatku pasożytuje na rodzicach. Gdy pozostawia umierająca matkę, by jechać na wczasy do Egiptu, albo gdy ostrzy sobie ząbki na spadek po jeszcze żyjących rodzicach, widzimy z jednej strony jaka to pazerna bestia, a z drugiej wyłażą wszystkie fabularne szwy, te liczne triki, którymi autorka chce nas przekonać do autentyczności jej opowieści. Moje córki krowy to jeden wielki zbiór klisz i stereotypów, precyzyjnie trafiający w potrzeby widzek Barw szczęścia, cyklu Paprochy życia i innych M jak Miłość.
Nie lepiej jest w przypadku Marty, która nieszczęście w rodzinie odreagowuje romansem z przystojnym chirurgiem (no jak w jakiejś Leśnej Górze normalnie) i wyjazdami do spa oraz pustelni. No i ten język! Nie, nie przeszkadza mi to, że bohaterowie przeklinają (Marta chyba najwięcej), ale że robią to tak sztucznie i nieudolnie. W dodatku to, że co chwila będzie się pisało, że nie chce się by było patetycznie i ckliwie, a rzewne momenty będzie się przerywać bluzgiem, nie znaczy jeszcze, że sceny nie są patetyczne i ckliwe. Widać, że autorka chciałaby umieć balansować między humorem a tragedia, ale sama chęć to jeszcze za mało.
Pomyślicie pewnie w tym momencie, że przecież musiało być tu coś, co sprawiło, że chciało mi się poświecić dwa wieczory na to czytadło. No i macie rację. Przykre wrażenia nieco łagodzi mąż Kasi, Grzesio. Grzesio jest totalnym ciapciakiem-powolniakiem, który zapadł się w sobie po stracie pracy i którego do reszty zdominował despotyczny teść. Nie chodzi jednak o samego Grzesia tak naprawdę, ale o Marcina Dorocińskiego. Wizja tego jak będzie wyglądać jego scena kłótni i rękoczynów z Kuleszą sprawia, że niemal się uśmiecham i prawie mam ochotę wybrać się do kina na film. Jestem jednak niestety pewna, że gdyby to była dobra książka, nie musiałaby być ,,ratowana” przez aktorów oraz, że nie byłoby takiego efektu, gdybyśmy od początku wiedzieli, że w Grzesia wcieli się nie mega męski i pełen uroku Dorociński, ale na przykład Piotr Cyrwus.
Od 8 stycznia ta książka ma być w Biedronce za niecałe 13 zł. Być może się na nią skuszę, choć po Twojej recenzji widzę, że nie przypadła Ci do gustu.
Ale prezent z niej dobry. Mamie się podoba:)