Jest to film o ojcostwie, o dojrzałości i poświęceniu, ale przede wszystkim o wspomnianym w tytule szczęściu. Dawno już nie pisałam o francuskich filmach, bo tak rzadko trafia się coś dobrego, ale ten komediodramat wart jest polecenia. Większość scen emanuje tu ciepłym poczuciem humoru, dialogi są świeże i ciekawe, a do tego nie ma szans na nudę, bo film ma bardzo dynamiczne tempo. Tym jednak, co najbardziej mi się tu spodobało, i przez co ciągle wracam do francuskich filmów, jest element zaskoczenia, sprawiający, że te niebanalne obrazy, nieco dziwne zwroty akcji, na długo zostają w pamięci.
Najlepszy tatuś na świecie
Samuel (Omar Sy) jest lekkoduchem, który zarabia na życie obwożąc znudzonych turystów łodzią po pięknych zatokach Francuskiej Riwiery. Pracę ma przyjemną, a wolny czas jeszcze przyjemniejszy, gdyż spędza go na imprezach, pijąc do nieprzytomności i podrywając przygodne dziewczyny. Gdyby ktoś spytał go o konkretną liczbę uwiedzionych na bajkę o kapitanie niewiast, miałby poważny problem z odpowiedzią, tyle ich było. Sielanka kończy się jednak z chwilą, gdy pewnego boleśnie skacowanego poranka, jedna z przygodnych kochanek zjawia się na jego łodzi. Kristin (Clémence Poésy), którą Sam ledwo kojarzy, przybyła nie sama, a z uroczym trzymiesięcznym zawiniątkiem na rękach. Nim się rzekomy ojciec zorientuje, matka (która ewidentnie nie jest w dobrej kondycji psychicznej) znika za horyzontem, a on zupełnie nie wie, co ma zrobić z dzieckiem. Oczywistym rozwiązaniem wydaje się pogoń za Kristin, która, choć kłopotliwa, gdy chce się na przykład szybko polecieć do Londynu z niemowlakiem, najszybciej wybawi go z kłopotu. Niestety, po przybyciu do stolicy UK, czeka Samuela seria gorzkich rozczarowań. Nie dość, że Kristin nie pracuje tam, gdzie mówiła (szokujące!), to jeszcze tatuś zostaje okradziony z wszystkich pieniędzy, a mała dziewczynka, którą nosi na rękach, wcale nie jest łatwa w obsłudze. Wybawieniem dla Sama i małej Glorii okazuje się propozycja pracy jako kaskader w serialu telewizyjnym, szczodrze złożona przez Berniego (Antoine Bertrand), jedynego przyjaznego Francuza, którego udaje się Samowi spotkać w Londynie.
W kolejnej odsłonie Gloria (Gloria Colston) ma już osiem lat, a Sam radzi sobie doskonale w pracy kaskaderskiej, ale jeszcze lepiej w roli ojca. Każdy chciałby mieć takiego tatę, który z mieszkania robi plac zabaw, zabiera dziecko na plan zdjęciowy, pozwala jeść, co tylko sobie maluch życzy i zwalnia z zajęć szkolnych. Niestety, znowu na horyzoncie pojawia się mamuśka.
Ciepły i nieco odjechany
We fragmentach poświęconych bajecznemu dzieciństwu Glorii, jest aż nazbyt kolorowo, ale mimo wszystko miło. Wielka w tym zasługa Omara Sy, który promieniuje pozytywną energią i do którego już chyba na zawsze przylgnął wizerunek wesołego faceta. Tutaj jest jeszcze bardziej uroczy niż zwykle, bo towarzyszy mu śliczna i zdolna dziewczynka. Naprawdę, Gloria Colston i Omar Sy to jeden z najbardziej udanych duetów, jakie ostatnio widziałam na ekranie. W ich wspólnych scenach jest tyle pozytywnych emocji, ale czasem też bólu, nieodłącznie towarzyszącemu rodzicielstwu, że aż chciałoby się samemu mieć potomka, choćby po to, by zepsuć go tak, jak Sam, oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu, zepsuł Glorię. Bardzo podoba mi się epikurejska filozofia tej pary, chwytającej każdy dzień tak, jakby miał być ich ostatnim.
Mniej udana jest już postać matki, znacznie słabiej zarysowanej i nieprawdopodobnej. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że kobieta w szoku czy w depresji poporodowej porzuca swoje dziecko, oraz to, że po latach chce je odzyskać, to jednak jej osobistej historii, a właściwie zupełnego jej braku, nie pojmuję. Znika na tyle lat i nie widzi potrzeby tłumaczenia ani dlaczego porzuciła dziecko, ani co robiła przez te wszystkie lata. Osobiście, obstawiam szpital dla psychicznie chorych, ale kto ją tam wie. No i jak wytłumaczyć to, że po raptem kilkunastu godzinach, chce mieć kobieta już pełną opiekę nad córką? Przez takie szczegóły miałam wrażenie, że ktoś słabiej niż do innych postaci, przyłożył się do napisania właśnie tej, która mogła być bardzo intrygująca.
Pomimo tego wielkiego matczynego minusa, Jutro będziemy szczęśliwi to dobry film, który może wam się spodobać pod warunkiem, że kupujecie całą tę baśniową otoczkę, w której Sam i Gloria unoszą się jak w mydlanej bańce. Uważam, że bardzo zręcznie zbalansowano tu wątki komediowe z dramatycznymi, dzięki czemu można było się i szczerze pośmiać, i naprawdę wzruszyć (kilka pań z siedzeń obok skrycie ocierało łzy wzruszenia, a to najlepsza oznaka, że fabuła działa). Może i żarty nie były jakoś szczególnie wyrafinowane, ale mnie akurat językowa nieporadność Sama, czy gejowskie podteksty Berniego bardzo śmieszyły.
O Dniu Mamy i ogólnie o relacji matek z ich dziećmi, powstało już wiele filmów. Dobrze, że w tym roku także Dzień Ojca będzie można poświętować w filmowym stylu. Premiera filmu za półtora tygodnia, więc może akurat będzie jeszcze w kinie.
Aha, zapomniałabym. Jutro będziemy szczęśliwi to francuski remake meksykańskiego filmu pt. Instrukcji nie załączono i jeśli nowsza wersja wam się spodoba, nie omieszkajcie obejrzeć też starszej. Dla porównania zawsze warto.
Komentarze