Z powieściami Dana Browna jest trochę jak z ostatnimi filmami Woody’ego Allena. Autor wybiera sobie jakieś słynne europejskie miasto i w oparciu o jego atrakcje turystyczne, tworzy wciągającą (przynajmniej w zamierzeniu) akcję. Przy czym warto pamiętać, że dygresji kulturalnych i historycznych jest zawsze więcej niż sensacji, intrygi i zbrodni. Podobnie jak filmy amerykańskiego reżysera, także powieści Browna, swoim specyficznym europejskim klimatem, przyciągają tych odbiorców, którym Rzym, Paryż czy Wenecja dobrze się kojarzą z historią (najczęściej renesansową), której nie mieli okazję się wnikliwie pouczyć, a także z malarstwem, rzeźbą i literaturą, do studiowania których zabrakło im humanistycznego zapału.
Właściwie, jeżeli ktoś przeczytał już jakąkolwiek powieść Browna, to może sobie darować resztę, ponieważ wszystkie twory wychodzące spod ręki amerykańskiego pisarza są do siebie bliźniaczo podobne. No chyba że nie chce nam się czytać specjalistycznych książek czy nudnych przewodników po mieście, do którego wybieramy się na przykład w najbliższe wakacje. Wtedy lektura takiego Inferno czy innego Kodu da Vinci będzie jak znalazł, by zabłysnąć przed znajomymi głębią wiedzy humanistycznej. Normalnie, niejeden historyk sztuki mógłby nam pozazdrościć.
W przypadku Inferna otrzymujemy obszerną wycieczkę krajoznawczą po Florencji (oraz dwie krótsze, po Wenecji i Stambule). Gdy zaczynałam czytać ten opasły tom, czułam wręcz jak tekst implantuje mi chęć odwiedzenia miasta Medyceuszy na żywo i podziwiania na własne oczy wszystkich opisanych atrakcji, co w sumie dobrze świadczy nie tyle o talencie pisarskim Browna, co o jego zdolnościach marketingowych. Po pewnym czasie doszłam jednak do wniosku, że po diabła mam tam jechać, skoro o wszystkim już przeczytałam. W dodatku rozwlekana w nieskończoność akcja, pełna identycznych sytuacji bez wyjścia, w których trzeba się ulotnić z zabytkowej budowli znajdując kolejne tajne przejście wymyślone przez renesansowych geniuszy, skutecznie zbrzydziła mi cuda włoskiej architektury. Od razu spieszę nadmienić, iż moim zdaniem Inferno powstało we współpracy z Googlem, ponieważ nie można podczas lektury przestać zaglądać do zdjęć pokazujących opisywane miejsce z każdej możliwej strony (po podpowiedziach wyszukiwarki wnioskuję, że nie tylko ja, lecz także inni czytelnicy Browna, poznają tekst w ten sam sposób).
Bohaterem nowej powieści jest tradycyjnie Robert Langdon, który nie dość, że jest profesorem ikonografii na Harvardzie, to jeszcze może się poszczycić fotograficzną pamięcią, umiejętnościami dedukcyjnymi Sherlocka Holmesa i zdolnościami bojowymi Jamesa Bonda. Do tego Langdon jest stylowo ubranym przystojniakiem, na widok którego kobiety mdleją. Posiada też globalną sieć przyjaciół na stanowiskach. Właściwie to jego jedyną wadą jest chyba tylko wymazywanie z pamięci przygód z poprzednich tomów. Taki dziwny typ bez przeszłości (ale jak mógł zapomnieć, że poznał potomkinię samego Jezusa?). We florenckich przygodach towarzyszy mu oczywiście piękna i niezwykła kobieta (łysa pani doktor, aktorka, poliglotka i mistrzyni sztuk walki w jednym), dr Sienna Brooks (Felicity jej było na pierwsze). Fanom nie muszę chyba nawet wspominać, że głównego bohatera ściga tajemnicza międzynarodowa organizacja (to także tradycja szkoły brownowskiej). Szczerze uśmiałam się zresztą gdy przeczytałam, że główny czarny charakter nosi pseudonim Zarządca. No kto tak nazywa bohaterów?! Ta moda już przebrzmiała i to w latach 90-tych minionego stulecia
Myśląc o tym, co chcę napisać do potencjalnych czytelników Dana Browna, szykowałam się do totalnego obsmarowania Inferna. Bo tu znowu ktoś profanuje Piekło Dantego, tak często przeżuwane i wypluwane przez popkulturę. Bo akcja jest nielogiczna i się nie klei. Bo popisowych wstawek historyczno-kulturowych jest więcej niż autentycznej fabuły. No i wreszcie, że jest to literatura dla prostych ludzi, którzy gdy sobie coś takiego przeczytają, to im się wydaje, że znają się na sztuce, architekturze i kulturze (,,Wiesz Wieśka, przeczytałam ostatnio taką książkę, co to w niej jeden taki biega po Florencji czy Wenecji, no u Włochów się dzieje, i tak ładnie tam jest napisane co to łoni wyprawiali w dawnych czasach. A jakie ładne obrazki na ścianach malowali! Jak pojadę do Italii zobaczyć papieża, to koniecznie muszę i tam zajechać i chociaż fotkę na facebooka pstryknąć”). Ale nic z tego moi drodzy. Choć część mojej wykształconej (pobieżnie) humanistycznie duszy burzy się na samo stwierdzenie, że Inferno to też literatura, to jednak muszę przyznać, że to całkiem dobra rozrywka, do której ludzie mają prawo. Może mnie to śmieszyć, ale tak naprawdę poza różnicami w proporcjach kiczu i dobrego gustu, powieści Dana Browna niczym nie różnią się od na przykład moich ulubionych Borgiów czy Demonów da Vinci. W końcu nigdzie nie jest przecież nakazane byśmy czytali tylko dobre, wartościowe powieści. Czasem taka rzadka, kolorowa, pretensjonalna papka, pełna kuriozalnych zwrotów akcji, dziwacznych spisków i jeszcze dziwniejszych bohaterów, działa odświeżająco na mózg. Z jakąż radością wraca się po czymś takim do solidnego, pełnotłustego literackiego dania.
Muszę się na koniec przyznać do jeszcze jednej rzeczy. Bardzo podoba mi się pomysł na fabułę Inferna. Zobrist rzeczywiście miał rację. Ludzi jest za dużo i to prowadzi nas do apokaliptycznej katastrofy. Bardzo ciekawie jest tu poprowadzony ten wątek. Naprawdę daje do myślenia, choć niektórzy złośliwcy przyznając, że nasza planeta cierpi na skutek przeludnienia, dodaliby zapewne, że wśród ludzkiej populacji za dużo jest zwłaszcza średnio utalentowanych amerykańskich pisarzy cierpiących na poważny kompleks niższości, będący skutkiem zetknięcia się z geniuszami kultury europejskiej.
Ciekawe czemu Dan Brown nie został pociągnięty do odpowiedzialności karnej za zatajenie informacji kluczowych dla procesu o rzekomy plagiat, który wytoczyli mu Baigent i Leigh. Watykanowi jakos nie zależało na sprawiedliwości dla oszusta, wyładował sie za to na Romanie Polańskim, autorze „Dziecka Rosemary” czy „Dziewiąte wrota”. Świadczy to tylko o tym, że Dan Brown, którego biskupi każą wiernym bojkotować, to człowiek mający oparcie w Watykanie, a skoro jedynym hakiem jakiego miano na Polańskiego była sprawa sprzed 30-tu lat, to Roman Polański jest prawie święty :DDD
[…] jest za dużo i że to nienaturalne (wstyd przyznać, ale do takich rozważań zmusiło mnie m.in. Inferno Dana Browna). A już pomysł na to, że całą złożoność ludzkiego gatunku można zamknąć w […]
[…] tej trójki, to Szczecin (tak jak u Browna Florencja czy Paryż) jest tu też głównym bohaterem. Pod tym względem zrobiła się z tej lektury dla […]
Mi akurat „Inferno” jak najbardziej przypadło do gustu, ale ogólnie uwielbiam Browna, więc jego serię o Langdonie biorę całą w ciemno:D Zgodzę się z Tobą, że książki mają podobną konstrukcję, ale wydaje mi się, że każda seria (a przynajmniej większość z nich) właśnie tym się charakteryzuje;)
Niezła, dowcipna recenzja i generalnie OK. Choć niespójna jak sam Brown (pewnikiem z uwiarygodniającego całość wywodu założenia ;) Niemniej bez przesady z tym protekcjonalnym „literatura dla prostych ludzi” i dialogiem rodem z bazarowego science fiction: „Wiesz Wieśka, przeczytałam ostatnio taką książkę, no u Włochów się dzieje”. Rozmówcy typu „Wiesz Wieśka” nie czytają w ogóle, nawet Poradnika niedzielnego działkowca. Wedle Mariusza Szczygła „Przeciętny Czech czyta średnio ponad 17 książek rocznie”, więc jeśli Polak w porywach zabierze się za jeden przewodnik turystyczny, to niech to będzie i poczciwy „średnio utalentowany”, jak również „cierpiący na poważny kompleks niższości” Dan Brown. Wtedy kultura społeczna, od kultury jazdy na drogach zaczynając, może też będzie wyższa. Autorka tego profesorskiego biczowania literackiej ciżby albo nie lubi sportu, albo nie do końca rozumie np. kategorie wagowe w boksie, usiłując z „radością wracać” z wagi piórkowej (kolorowa, pretensjonalna papka), do wagi ciężkiej (pełnotłuste literackie danie). Po pierwsze, nie znam takiej diety (chyba, że gustujemy w efekcie jo-jo). A po drugie, jedynym sędzią na wydawniczym ringu jest czytelnik. I kropka. Nawiasem, bardzo nie podoba mi się pomysł na fabułę Inferna. Genetyk Zobrist nie miał racji. 99% z nas powie: No tak, problem przeludnienia jest ważny, ale niech go rozwiąże w przerwie na lepienie bałwana sąsiad z rodziną. Składanie demograficznej ofiary z samego siebie nie jest „naturalnie” szczególnie pożądane…
Ale ja autentycznie słyszałam takie ,,Wieśki” dyskutujące o Brownie:) Jak coś jest sprzedawana w Biedronce na wagę to czasem nawet bardzo niewykształcona osoba po to sięgnie, a wnioski z lektury wysunie naprawdę fantastyczne. Nie mam nic przeciwko temu, że ludzie czytają tego grafomana (sama przecież czytam), przeszkadza mi jedynie to, że tak wielu czytelników sięga tylko po niego i jemu podobne twory literaturopodobne, w dodatku traktując wszystko, co jest w nim zawarte, z ogromną powagą.
Fakt, stosunek do rzeczywistości z przymrużeniem oka bywa deficytowy, a szkoda ;) Nawet nie wiedziałem, że Biedronka na wagę sprzedaje pospołu cebulę, paprykę, ziemniaki i siekaną mizerię z Dana Browna – istne publicystyczne Inferno! Może niedługo w nadzieniu pączka odnajdziemy pendrive z sienkiewiczowską Trylogią? Ja swój szacowny egzemplarz wypatrzyłem z promocji w księgarni Matras. Reasumując: świetna, przydatna i owocna praca z tym blogiem. Trzymamy czytelnicze kciuki za następne recenzje :)
Dzięki za miłe (chyba) słowa:) i za dający do myślenia komentarz.
[…] detale i dopatrują się w nich sensu. Choć nie cenię Dana Browna zbyt wysoko, książkowe Inferno lubię bardzo, gdyż bliskie mi jest myślenie o ludzkości jako o zarazie niszczącej naszą […]
[…] A że ja pod żadnym względem wyrafinowana ani wymagająca nie jestem i, biorąc do rąk cokolwiek Dana Browna, spodziewam się przede wszystkim świetnej rozrywki, lekturą jestem usatysfakcjonowana i z […]
[…] o wspomniane zasoby (co ciekawe, nikt mu nie mówi, że się myli, bo się nie myli; pamiętacie Inferno Dana Browna?). By móc za jednym pstryknięciem palców pozbyć się połowy ludzi i wszelkich […]