I znów, drodzy państwo, Quentin Tarantino zaszalał jak to tylko on potrafi, a nam trafiła się świetna rozrywka, choć może nie na najlepszym poziomie. Wszyscy widzowie już chyba przywykli do tego, że wszystkie jego filmy przypominają sen wariata, ale Django, to już sen pijanego wariata na prochach i bardzo mi się to podoba.
Jest to historia rozgrywająca się dwa lata przed wojną secesyjną, w samym sercu rasistowskiego południa Stanów zjednoczonych. Tytułowy Django zostaje uwolniony z więzów podczas transportu do nowego właściciela przez ekscentrycznego niemieckiego dentystę, który okazuje się być łowcą głów. Jak nietrudno się domyślić, wkrótce obaj panowie będą zgodnie współpracować w ściganiu i zabijaniu poszukiwanych przestępców (w majestacie prawa, ma się rozumieć).
Oprócz podejrzanej kariery w szeroko pojętym wymiarze sprawiedliwości, nasz bohater ma oczywiście też inne pragnienia. Zależy mu bardzo na odnalezieniu i uwolnieniu ukochanej Brumhildy (czarna niewolnica z germańskim imieniem to ciekawy pomysł), ale widocznie nie aż tak bardzo skoro czeka całą zimę, zabawiając się strzelaniem do różnych szemranych typów. Zresztą brak jakiejkolwiek logiki w niczym tu nie przeszkadza, bo radości z tego co widzimy jest tak wiele, że szybko zapominamy o surrealizmie pokazywanych. Głębi psychologicznej również się tu nie uświadczy i też nie szkodzi.
Czysta frajda z oglądaniu Django polega na tym, że jest on jakby zapisem agresywnego snu, albo bardzo realną projekcją mrocznej podświadomości, gdzie puszczają wszystkie hamulce. Dlatego ten ścielący się gęsto trup i wisielczy humor tak cieszą. Szczególną przyjemność można odczuć patrząc jak malowniczo wybuchają głowy białych, do których strzela Django, walcząc o swą ukochaną. Tyle keczupu nie było na ekranie, chyba od czasu horrorów z lat 70tych. Ma to wymiar wręcz terapeutyczny. Jest coś bardzo oczyszczającego, takie brudne katharsis, w widoku sadystycznie gnębionego niewolnika, który daje swoim oprawcom dokładnie to, na co zasłużyli. Żadnego chrześcijańskiego przebaczenia ani roztkliwiania się nad sobą, tylko czysty instynkt zemsty.
Jamie Foxx świetnie wciela się w rolę oswobodzonego niewolnika widzianego w krzywym zwierciadle. Jest jak trzeba przesadnie naburmuszony i gniewny, a jednocześnie zabawny (zwłaszcza w niebieskim stroju, chyba francuskiego lokaja) i niesamowicie przystojny. On i jego filmowa żona (Kerry Washington) są prawdziwymi ozdobami tego filmu. Prawdziwymi gwiazdami jednak są Leo DiCaprio i Christoph Waltz. Widząc DiCaprio w roli psychopatycznego właściciela niewolników mamy wrażenie, jakbyśmy wreszcie oglądali jego prawdziwe, świrnięte oblicze. Spodoba się nawet tym, którzy nie lubią jego mdłych kreacji nastoletnich amantów. Zawsze uważałam, że coś jest nie tak w tej małej główce i pucułowatych policzkach i już wiem, że miałam rację. W tym wydaniu Leo jest znacznie ciekawszy.
Waltz natomiast, pamiętany z wielkiej roli w Bękartach wojny Tarantino, przeraża nie okrucieństwem, ale logicznym do bólu, niemieckim rozumowaniem. Jego postać, dr King Schultz, to groteskowe przedstawienie tego co Niemcy mieli najlepszego, czyli inteligencji (teraz o autorach wielkiej filozofii i romantyzmu już nie wypada tak mówić). Potężny umysł byłego dentysty jest jego jedynym narzędziem pracy i wybawieniem z wszelkich tarapatów. Jego przydługich wywodów słucha się z prawdziwą przyjemnością, a scena w której strzela wkurzającemu Candy’emu w klatkę piersiową, bo po prostu nie mógł się powstrzymać, z pewnością przejdzie do historii. Nie mógł się powstrzymać, choć wiedział, że zabiją go za to na miejscu. No wyborne.
Na koniec jeszcze dwa powody, dla których trzeba obejrzeć Django. Pierwszy to wspaniała, nostalgiczna ścieżka dźwiękowa, której film zawdzięcza wyjątkowy nastrój. Drugi to koń doktora, niejaki Fritz, który jest absolutnie uroczy, kłaniając się, gdy go Schultz przedstawia, za co powinien dostać Oskara, w kategorii najlepszy drugoplanowy aktor zwierzęcy. Koń wniósł do krwawej jatki Tarantino odrobinę niewinności.
Komentarze