Ogromnie cieszy mnie zainteresowanie nieco starszymi polskimi filmami, kręcenie nowych adaptacji przedwojennych hiciorów, a w szczególności docenienie polskiej kultury za granicą. Nie ma co narzekać na to, że Zachód oszalał na punkcie nowego Znachora, albo, że ten nowy to do starego się nie umywa. Zupełnie mi to nie przeszkadza, za toi zapewniam, że drug raz już bym nie obejrzała. Widziałam obraz w reżyserii Michała Gazdy raptem trzy dni temu, a już dziś prawie uleciał mi z pamięci. Film nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, a za tydzień będę pamiętać z niego już tylko to, że Marysia miała ładne sukienki, Zośka ciskała najlepsze teksty, a cała polska wieś przedstawiona na ekranie była malowniczo piękna niczym z pocztóweczki.
Narodowa świętość
Prawda jest taka, że nowy Znachor ze starym nie miał w ogóle szans już na starcie. Młodsi czy zagraniczni widzowie, czyli większość odbiorców Netfliksa, nie poczują jednak nigdy tej różnicy. Dzieło Jerzego Hoffmana to nie tylko jakaś tam adaptacja drugorzędnej rozrywkowej powieści, ale obok Chłopów i Potopu, prawdziwa narodowa świętość, bez której nie ma w wielu polskich domach obchodów Wszystkich Świętych, Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Do kościoła nie pójdziemy, ale telewizor z jednym z tych trzech hitów musimy odpalić.
Równie ważne jak sama melodramatyczna fabuła (przy której można tak miło się zasępić i rozkleić) są dla nas postaci grających tam aktorów. Najpiękniejsza ze wszystkich Polek Anna Dymna, wcielenie elegancji, kobiecości i niewinności, nasz narodowy skarb. Grający Profesora Wilczura Jerzy Bińczycki, którego nie można nie kochać, bo wszak to nie tylko chirurg o złotych rękach, ale też nasz ukochany Bogumił, król mężów z Nocy i dni (kolejnej adaptacji, o której młody widz nie słyszał i nie jest w stanie obejrzeć). Do tego oczywiście niezapomniana Bożena Dykiel, wcielenie polskiej baby, zażywnej niewiasty o ciętym języku i specyficznym seksapilu. Ludzie, jak ona myła tę podłogę! Toż to historia kinematografii, scena lepsza niż Marilyn Monroe i jej podwiana kieca. Dla mnie i wielu osób z mojego pokolenia i pokolenia moich rodziców, to wprost magiczne trio. Do tego Barciś, hrabia Stockinger i Piotr Fronczewski z jego nieśmiertelną, kultową i memiczną kwestią. Wszystko to podlane sosem autentyczności. Wiemy, że to tylko magia kina, ale stary Znachor pachniał wsią, dawną Polską, pachniał nam historią. Ten smrodek, brudek, pot i bieda, których nie odważono się pokazać dzisiaj, bo zapewne do glamour Netfliksa nie pasował, to był klej spajający całość. Zamiast tego mamy nijaki zbiór pociesznych scenek, których nie da się zrozumieć bez napisów.
Magia marketingu
Nie rozumiem zupełnie skąd te zachwyty wśród recenzentów. Ich pozytywne reakcje to chyba nie tylko zasługa wielkich nakładów na promocję produkcji. Może mi czegoś brakuje, czegoś nie dostrzegam, nie umiem docenić. Najbardziej w nowym Znachorze przeszkadzało mi to, że sam profesor Wilczur tutaj ginie. Kreacja zaprezentowana przez Leszka Lichotę to wycofany i zagubiony poczciwina bez właściwości, zagubiony w wirze niepotrzebnie rozbudowanych wątków pobocznych. Wilczur Bińczyckiego to była misja, charyzma bijąca z ekranu, tajemnicza siła tych oczu i mocnych rąk. Choć mniej przystojny od pana Lichoty, nie musieliśmy się domyślać co ta Sońka w nim zobaczyła. W nowej wersji wierzymy Zośce na słowo, ale same byśmy takiego milczka nie wybrały.
Choć powieść Dołęgi-Mostowicza to nie najwyższych lotów melodramat, są nawet w tym kiczowatym uniwersum jakieś granice. Zostały one przekroczone w momencie, gdy Marysia z prostej sprzedawczyni nici i tabaki, stała się mówiącą po francusku wirtuozką fortepianu studiującą medycynę. Połowę wartości filmu odebrał mu brak napięcia w scenach sądowych, brak tej słynnej kwestii Fronczewskiego. A już weselny finał to jakieś totalne kuriozum. Nie ukrywam, miałam przy oglądaniu tych scenach trochę radości, ale głównie z wyobrażania sobie miny moich nieco starszych koleżanek czy ciotek, próbujących na przykład zrozumieć co to jest ,,pukwa”.
I cóż? Spłynęło po mnie jak po kaczce. By spisać nawet tych kilka uwag, musiałam mocno nadwyrężyć pamięć. Więcej nie obejrzę. Teraz pozostaje tylko zacierać rączki w oczekiwaniu na nowych Chłopów.
Cóż, czuć uwielbienie dla tradycji oglądania „Znachora” z roku 1981 – tego chyba nie sposób czasem przełamać.
Miałem ostatnio trochę podobny problem przy pierwszej części „Diuny”. Powieść jest dla mnie absolutnym arcydziełem, w dzieciństwie i młodości przeczytałem ją co najmniej kilkakrotnie, będąc dorosły – kolejnych kilka razy („Litania przeciw strachowi” towarzyszy mi nieustannie); tym samym niemożliwym wręcz jest, aby nie dokonywać porównań i – zamiast oglądać film, – nie obserwować przez filtr wyszukujący potknięć. Dopiero przy drugim podejściu – gdy uznałem, że przed wyjściem do kina na część drugą „Diuny” należy sobie tę pierwszą odświeżyć – jakimś cudem się stało, że po prostu oglądałem film… I to naprawdę bardzo pomaga. Szczerze sugeruję to samo.