Proszę Państwa, co to były za emocje! Trzeci sezon Narcos zdecydowanie nie zawiódł. Co prawda nie było już Pabla Escobara, ale świetnie to wykorzystano jako szansę na nowy początek z zupełnie nowymi czarnymi charakterami. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że cała trzecia seria jest tak dobra jak początek serii pierwszej. Ten sam klaustrofobiczny i paranoiczny klimat, ale zamiast jednego wariata, mamy czterogłową hydrę kartelu z Cali oraz gromadkę ich pomagierów. Choć odcinki są długie, męczące i frustrujące, to jednocześnie akcji jest tyle, że nie sposób nie obejrzeć jednym ciągiem. Ja obejrzałam w jakieś trzy wieczory i przyznam się, że moją główną motywacją była chęć zobaczenia co spotka przebrzydłego Davidka.
Restartujemy fabułę w miejscu, gdzie pozostawiliśmy naszych bohaterów w serii drugiej. Dopiero co opadł pył po zabiciu Pabla Escobara, a już trzeba się zając jego następcami, kartelem z Cali. Czterej gentlemani, czyli bracia Gilberto Orejuela (Damian Alcazar) i Miguel Rodriguez (Francisco Denis) oraz Chepe Santacruz (Pepe Rapazote) i Pacho Herrera (Alberto Ammann), są teraz niezaprzeczalnie numerem jeden narkobiznesu. Panowie wyciągnęli lekcję z tego, co spotkało Pabla i opierają swoją działalność na zupełnie innych zasadach. W Cali nie liczy się brutalna siła i epatowanie zbrodnią, a przemyślane posunięcia w białych rękawiczkach, dyskretne pozbywanie się dowodów przestępczych procederów oraz długofalowe planowanie. Ale i na nich przyjdzie czas. Szef wszystkich szefów, Gilberto, postanawia poddać się wymiarowi sprawiedliwości, ale na własnych warunkach. Umawia się z rządem na pół roku działalności, uporządkowanie spraw i grzeczne poddanie się minimalnemu wymiarowi kary w zamian za zamknięcie swojego interesu, na którym on i wspólnicy i tak zarobili już miliardy. Jak można się domyślać, nie wszystko pójdzie tak gładko jak Gilberto by tego oczekiwał. Jak ktoś jest przyzwyczajonym do luksusu i bezkarności narkotykowym baronem, to raczej nie będzie mu się spieszyło za kratki, choćby na krótko, bez względu na to co szef mówi.
Po drugiej stronie barykady staje nasz wąsaty rycerz w lśniącej zbroi, niezawodny i zdeterminowany agent Pena (Pedro Pascal). Podejmuje on nierówną walkę z kartelem, policją i całym światem, próbując przymknąć po kolei każdego z bossów z Cali. Niestety, jego sprzymierzeńców w tym boju możemy policzyć na palcach jednej ręki, gdyż pieniądze z narkobiznesu kupiły sporą część policji, władz lokalnych, a nawet polityków ( i to na najwyższym szczeblu). Nasz dzielny agent wymyśla coraz to nowe sposoby na aresztowanie bossów lub choćby zdybanie kogoś ze współpracowników kartelu z Cali, ale prawie zawsze kończy się to porażką. Jeśli z tego serialu w ogóle miałaby wypływać jakaś nauka, to chyba taka, że mimo wszystko nie warto współpracować z DEA czy z policją, gdyż prawdopodobnie skończy się to bolesną śmiercią nas i całej naszej rodziny. Warto pamiętać gdybyśmy znaleźli się w podobnej sytuacji i byli gotowi uwierzyć, że budzący zaufanie funkcjonariusz mówi poważnie o trosce o nasze bezpieczeństwo.
Specyfiką tego sezonu było to, że każdy bohater był w takim stresie, że aż się dziwię, że nie tylko oni nie popadali od tego jak muchy, ale że żaden z widzów nie dostał przy oglądaniu zawału (o ile mi wiadomo). Najbardziej żal mi pod tym względem oczywiście agenta Peni, bo u niego frustracja sięga zenitu. Każdy rzuca mu kłody pod nogi, a ten dalej swoje. No szkoda chłopiny. Gorzej ma chyba tylko Jorge Salacedo (Matias Varela), największa gwiazda tego sezonu. Szef ochrony kartelu, który tworzył sieć wywiadowczą porównywaną do KGB, postanawia się ratować i współpracować z DEA. Donosi na szefów, wiedząc jednocześnie po jak kruchym stąpa lodzie, bo to w końcu on stworzył system, który teraz chce go pożreć. Ileż tu było akcji przeprowadzanych w oparciu o jego donosy, a każda z nich miała być tą ostatnią. Facet ma żelazne nerwy, a jedyną oznaką stresu na jego martwej twarzy jest chyba tylko pot perlący się na czole. Matias Varela został w tej roli znakomicie obsadzony, bo potrafi wzbudzić w widzu sympatię, grając postać, która przecież walnie przyczyniła się do oglądanego przez nas terroru (pamiętajmy jednocześnie, że wiele z tego co widzimy na ekranie, odbyło się w ten sam lub podobny sposób w rzeczywistości).
Za to do bossów z kartelu Cali nie miałam od początku nawet odrobiny sympatii. Sadyści, tyrani i furiaci, wykonują serie groteskowych gestów prezentując swój gorący południowy temperament. To jest męskość w najbardziej obrzydliwej postaci, na którą jestem wprost uczulona. Z wielkim zadziwieniem i grozą obserwowałam tych śmieszno-strasznych panów we wzorzystych koszulach, z brodami i brzuszkami, otoczonych pięknymi kobietami lub, w przypadku homoseksualnego Pacho, młodzieńcami. W nich samych i ich otoczeniu jest tyle kiczu, że aż oczy bolą i gdyby nie byli ścigani za naprawdę poważne przestępstwa (w końcu to mordercy i handlarze białą śmiercią, więc trudno znaleźć kogoś gorszego), to powinni być karani za zbrodnie przeciwko dobremu gustowi. Założę się, że spece od kostiumów i scenografii musieli mieć wiele radości, drobiazgowo odtwarzając to, co widzieli na nagraniach z lat 90-tych. Jest paskudnie więc wykonali naprawdę doskonałą robotę.
Na koniec jeszcze o moim ulubionym czarnym charakterze, godnym następcy szalonego Pabla, czyli o Davidku. David Rodriguez (Arturo Castro), syn Miguela Rodrigueza, odpowiada za jego ochronę, ale spisuje się kiepsko. Chłopak nie grzeszy inteligencją, ale ma instynkt dzikiego zwierzęcia węszącego krew i podstęp. Tam gdzie Salacedo używa inteligencji, David zbija jego posunięcia dzięki swej obsesji, zwyczajnie paranoicznie nie ufając nikomu ze swojego otoczenia. W razie jakichkolwiek wątpliwości, zabija delikwenta, a potem ewentualnie zastanawia się czy było warto. Davidek jest jak Joffrey z Gry o tron i od pierwszych scen z jego udziałem nienawidziłam go w tej irytujący, swędzący sposób, karzący od razu myśleć o rękach zaciskających się na jego szyi. Fala płynących w jego kierunku negatywnych emocji (ta jego głupia, dziecinno-kobieca twarz, te paskudne ubranka, a przede wszystkim ten złoty łańcuch na opalonej szyi!!!) świadczą o aktorskim mistrzostwie grającego go Artura Castro. Powtórzę to, co napisałam na samym początku, że dla sceny, w której durny Davidek zostaje zabity, warto było obejrzeć ten sezon w trzy wieczory. Co tam dwaj narkotykowi baronowie w więzieniu i dwaj zabici? Co mi po rozbiciu całego kartelu? Poczułam, że świat jest naprawdę bezpiecznym miejscem i wreszcie mogę spać spokojnie, dopiero, gdy zobaczyłam wykrwawiającego się Davidka. Co więcej, nie jestem w tym odosobniona, gdyż mój mąż poważnie liczy na poświęcony tej postaci spin-off :)
A ja nie umiem zmęczyć tego 3 sezonu, okropnie mnie nudzi. Co lepiej, utknęłam na 8 odcinku.. Jakoś nie potrafię się zmusić, żeby to dociągnąć już od 2 tygodni..