Powiem szczerze, że gdyby członek mojej rodziny popełnił samobójstwo, a ja byłabym religijną osobą, w dodatku pozbawioną poczucia humoru (co za straszne połączenie!) to poczułabym się tą animacją poważnie urażona. Ale że tak nie jest, mogę wszystkim z czystym sumieniem polecić tę naprawdę zabawną, choć nie zabójczo śmieszną czarną komedię. Jeżeli podobała wam się Gnijąca panna młoda Burtona, a groteska, makabra czy totalny surrealizm nie są wam obce, z pewnością będziecie w stanie wczuć się w specyficzny klimat Sklepu dla samobójców. Zresztą by poczuć się w tym filmowym świecie jak w domu, wystarczy założyć, że większością ludzi kieruje odwrotna motywacja niż w rzeczywistości, Normalnie w końcu robimy wszystko by jakoś utrzymać się na powierzchni, zachować, choćby i przygnębiające, biedne czy schorowane życie. W świecie francuskiej kreskówki jest na opak: mieszkańcy przedstawionego tu miasta (które miało być zapewne strasznie depresyjne i potwornie przygnębiające, a wygląda jak większość typowych polskich miejscowości, na przykład jak Katowice, Wałbrzych czy Szczecin) są tak nieszczęśliwi, zmęczeni i zniechęceni (pewno polityką rządu), że wyjątkowo im się spieszy w zaświaty. Z dachów i okien spadają ciała, niczym deszcz meteorytów, tak, że nawet biedne gołębie nie mogą spokojnie przelecieć. Co za świat! Najstraszniejsze jest to, że choć to tylko surrealistyczna kreskówka, w wielu miejscach przypomina to, czym może się stać już niedługo nasza kryzysowa rzeczywistość. Normalnie prorocze.
Wiadomo, skoro tworzy się zapotrzebowanie, zaraz znajdą się specjalne usługi. Okazję zwęszyła w tym przypadku pewna rodzina, która prowadzi od pokoleń tytułowy sklep. Francuscy Adamsowie oferują swoim klientom (serio, tych wszystkich ludzi ktoś powinien zamknąć w psychiatryku i podpompować rozweselaczami) produkty umożliwiające dostanie się na tamten świat na tysiące różnych sposobów. Mają broń i amunicję, jadowite stwory, trucizny, pętle do wieszania oraz ostre lub zardzewiałe żyletki do podcinania żył. Co kto woli. Prawdę mówiąc, gdybym miała depresję, lub choćby gorszy humor, nie decydowałabym się na oglądanie tego filmu. Sprzedawcy szybkiej śmierci podsuwają zbyt wiele bardzo sugestywnych pomysłów. Ciężkiej, ciemnej, mrocznej atmosfery nie udaje się rozwiać nawet radosnemu Alankowi, najmłodszemu synkowi Lukrecji i Mishimy (tak młodzi polscy rodzice powinni nazywać swoje dzieci), czyli małżeństwa prowadzącego sklep. Ten optymistyczny szkrab miał rozproszyć wszelkie mroki i przewietrzyć trupi odór, ale mnie zdecydowanie nie przekonał. Prawdę mówiąc zmartwiłam się jego przypadłością bardziej niż nekrofilią wszystkich pozostałych bohaterów. Szczerbaty chłopiec podglądający swoją nagą, tańczącą, otyłą siostrę, to naprawdę niepokojące zjawisko. Każdy, kto ma młodsze rodzeństwo, zrozumie moje obawy.
Mimo iż zdecydowanie w moim wisielczym klimacie, Sklep dla samobójców nie zachwycił mnie jakoś szczególnie. Jest tak zapewne dlatego, że bardzo wiele się spodziewałam po gorąco zachwalanych piosenkach i w ogóle całym polskim dubbingu. Tymczasem piosenki okazały się jakieś dziwne, nieskładne, mało zabawne i podejrzanie niemelodyjne. Dużo w nich niepotrzebnych zapychaczy, wszystkie są o tym samym, a bardzo wielu fraz nie można nawet zrozumieć. Co do głosów polskich aktorów i kabareciarzy, to rozpoznawalny jest tylko Czesław Mozil (ładnie, że naprawdę śpiewa, choć ta piosenka na pewno nie będzie wielkim hitem) i Artur Andrus. Resztę można namierzyć dopiero z pomocą napisów końcowych lub informacji na ulotkach.
Może nie jest to jakieś skończone arcydzieło i z pewnością nie będzie to moja ulubiona kreskówka (choć trzeba przyznać, że wizualnie jest bardzo pociągająca), ale za to można potraktować Sklep dla samobójców jako idealny wprost film na Wszystkich Świętych. Bo w końcu ile można oglądać oferty polskiej telewizji, czyli Potop i Chłopów? To przynajmniej ma coś, a nawet dużo wspólnego ze śmiercią.
Komentarze