Coś niedobrego dzieje się z jesiennymi premierami. Fabuły takich seriali jak Limitless czy Blindspot na papierze przedstawiają się znakomicie. Po dodaniu różnych filmowych trików powinna być rewelacja, a tu jednak totalna klapa. Podejrzewam, że wielkie rozczarowanie widzów bierze się po części z autentycznie słabego poziomu aktorów i kiepskiego scenariusza, ale może chodzić też o to, że takie hity jak Mr. Robot, czy przeboje Netflixu zwyczajnie nas rozpieściły, stawiając konkurencji poprzeczkę niemożebnie wysoko. Fakt jest taki, że gdy patrzę na niektóre nowości to oczy mnie bolą i do kolejnych odcinków zwyczajnie nie jestem w stanie się zmusić.
Limitless
W mojej osobistej ocenie Limitless jest i tak najlepszym z najgorszych seriali tego sezonu. Pierwszy odcinek oglądało się jeszcze całkiem miło, prawdopodobnie dlatego, że był wiernym przypomnieniem filmu. Brian Sinclair (Jake Mc Dorman) jest totalną ofiara losu, człowiekiem niezdecydowanym, apatycznym, leniwym, kimś kto denerwuje nie tylko swoją rodzinę, ale nawet samego siebie. Wszystko się zmienia w momencie, gdy dawno niewidziany kolega, podczas spotkania daje mu przezroczystą tabletkę działająca na mózg w cudowny sposób. W ciągu kilkunastu godzin Brian znajduje rozwiązanie swoich wszelkich życiowych problemów. Udaje mu się nawet rozwiązać zagadkę morderstw, powiązanych z cudowną substancją napędzającą jego neurony. Okazuje się, że tajemnicza piguła pomaga w przypominaniu sobie wszystkiego, co się w ciągu całego życia widziało i wiedziało. Brian staje się chodząca biblioteka na mega fokusie, tyle że skutki uboczne są druzgocące. Lekarstwem na to jest zastrzyk dokonany przez Morrę z filmowej wersji. Zjawia się oto sam Bradley Cooper (który uparcie nie słucha moich rad i nie chce wystrzelić się w kosmos) i jego magiczne antidotum. Od razu wiemy dwie rzeczy: po pierwszy, Eddie Morra nie próżnował przez te wszystkie lata, a po drugie, ma swój ukryty cel w kontrolowaniu Briana za pomocą zastrzyków. Każdy przyzna, że zapowiadało się nieźle. Niestety nic z tego.
Nim się zdążymy zorientować, Brian rozpoczyna współpracę z FBI, pod czułym okiem agentki Rebecki Harris (Jennifer Carpenter). No i dalej już lecimy z typowo kryminalną fabułą proceduralu, w którym nasz bohater pod wpływem przezroczystych piguł staje się kolejną wersją genialnego detektywa, odległym pomiotem Sherlocka Holmesa. Efekty specjalne i te wszystkie opowieści o geniuszu, szybko się nudzą. Pozostaje tylko mdłe aktorstwo i historia, która w sumie już nas nie obchodzi.
Blindspot
Na Time Square, tłumnym jak zwykle centrum Nowego Jorku, ktoś porzuca torbę, w której coś zaczyna się ruszać. Ku zdumieniu wszystkich to nie potwór, nie bomba i (niestety) nie szczeniak, a żywa naga kobieta. Choć właściwie nie naga, bo na jej pięknym smukłym ciele ktoś umieścił dziesiątki różnych tatuaży, tak że wygląda jakby miała na sobie kombinezon do nurkowania. Delikwentka zostaje nazwana Jane Doe, ze względu na długotrwałą i zupełną amnezję, i skontaktowana z agentem FBI Kurtem Wellerem (Syllivan Stapleton), którego wytatuowane imię i nazwisko zajmują wiele miejsca na jej plecach. I tak agent zostaje jakby opiekunem zapominalskiej panny. Szybko okazuje się, że to nie taka pierwsza lepsza dziewoja, ale była agentka sił specjalnych, posiadająca tajniki sztuk walki i wszelki możliwe umiejętności bojowe, których komandos by się nie powstydził. Jane Doe nie pamięta swego imienia ani tego czy lubi kawę, ale wie jak w kilka sekund złożyć karabin. Do tego jej tatuaże okazują się wskazówkami, które pomagają w ściganiu sprawców tajemniczych przestępstw, zatem władze FBI postanawiają wykorzystać jej niezwykłe umiejętności, przynajmniej do czasu, aż nasza piękność przypomni sobie kim jest.
Co mi tu nie odpowiada? Po pierwsze, brak oryginalności. Wydawać się może, że w FBI nie pracuje już nikt zwyczajny, wszyscy są pokręconymi geniuszami lub ninja strongmenami. W dodatku bardzo młoda (kiedy miała niby się tego wszystkiego nauczyć?) i chuda jak modelka Jamie Alexander jest zupełnie niewiarygodna w tej roli. Aktorka z niej raczej słaba i żadne fabularne fajerwerki i tatuaże na gołej pupie nie są w stanie odwrócić od tego uwagi nawet średnio inteligentnego widza. A gdy już się okazało, że agent Weller i Jane znali się w dzieciństwie i dalej wszystko będzie się kisiło we własnym sosie garstki słabych aktorów, załamałam ręce (metaforycznie oczywiście).
Raport mniejszości
Powiedzieć, że to słabe, śmieszne i nudne to jeszcze nic nie powiedzieć. Aż dziw bierze jak można było zepsuć takiego hiciora jak Raport mniejszości. Co takiego potrafili zrobić spece od filmu, czego nie potrafią ludzie od serialu, że jakoś kinowy przebój tak nie raził sztucznością, a wciągał futurystyczną aurą i stawiał nawet ważne pytania o los i przeznaczenie. Czyżby to tylko zasługa charyzmatycznego scjentologa Tomka Cruise’a, a mniej utalentowani aktorzy serialowi jeszcze tracili przez porównania do gwiazdora?
W tegorocznej produkcji nic się nie klei, fabuła rozłazi się w szwach, a drewniane dialogi rażą sztucznością. Profetyczne rodzeństwo wykorzystywane do wieszczenia przyszłych przestępstw to jakiś żart, podobnie jak detektyw Lara Vega (Meagan Good). Bardziej sztywnej aktorki nie widziałam w telewizji, odkąd dekadę temu zaprzestałam oglądania M jak Miłość. Nie pomagają efekciarskie gadżety ani futurystyczne technologie kryminalistyczne. Jak nie ma pomysłu na świeże spojrzenie, a do tego brak utalentowanych aktorów, to przeboju z takiego serialu nie będzie.
Możliwe, że jeszcze kiedyś, prawdopodobnie z nudów lub po wielu piwach, wrócę do Raportu mniejszości i dwóch powyżej opisanych pozycji, ale chyba już bym wolała Słoiki czy Ukrytą prawdę (bo aktorstwo na tym samym poziomie, a dialogi zabawniejsze) niż te potworki. Szkoda mi trochę tego Limitlessa, do którego może wrócę, ale tylko jeśli się dowiem, że Bradley Cooper już się tam nie pokazuje :)
Komentarze