Gdyby ktoś nie wiedział, kim był Jeffrey Dahmer, mógłby wziąć ten film za dramat familijny, ewentualnie za kolejną nieco nudnawą fabułę o ciężkim dorastaniu w amerykańskiej klasie średniej. Są nastoletnie wygłupy, niedostosowanie, kłopoty rodzinne i wieńcząca akcję studniówka, a jednak patrząc na dzieciaka z twarzą poczciwego cherubinka w pociesznych okularach i o niezgrabnych ruchach, ma się aż ciarki na plecach, gdyż oto na ekranie został wskrzeszony jeden z cieszących się najgorszą sławą seryjnych morderców, nekrofil i kanibal, który zabił, zgwałcił i częściowo skonsumował siedemnastu młodych mężczyzn i chłopców. Mój przyjaciel Dahmer to adaptacja powieści graficznej autorstwa Johna ,,Derfa” Backderfa, który kolegował się ze sławnym psychopatą w liceum, a potem to narysował. Ale spokojnie, nie obawiajcie się drastycznych scen, bo to dopiero preludium wiekopomnych poczynań Jeffa.
Każdy może być Dahmerem?
Trafiamy do prowincjonalnego Ohio pod koniec lat 70-tych. Jeffrey Dahmer (Ross Lynch) jest w połowie liceum i właśnie odkrywa swoją fascynację wnętrzem żyjących stworzeń. Chłopak przejawia takie niepokojące zachowania jak zbieranie martwych zwierząt z drogi i moczenie trucheł w kwasie, aż do oddzielenia się kości. Coraz intensywniej zajmuje go także muskularne ciało biegającego w pobliżu joggera. Uważny obserwator mógłby się zaniepokoić już tym, a co dopiero wygłupami nastolatka, który, chcąc ośmieszyć swą dziwność i zyskać aprobatę rówieśników, zaczyna naśladować ataki epileptyczne, a swe depresyjne myśli lubi zapijać sporymi ilościami alkoholu. Niestety, Jeffa nie miał kto obserwować, nikt nie zadziałał na czas. Rodzice byli zbyt zajęci małżeńskimi kłótniami, a potem wyniszczającym rozwodem, nauczyciele to, jak sami uczniowie mówią ,,zombie”, a koledzy Dahmera wolą wszystko obracać w żart i zabawiać się jego kosztem.
Poza kolejnymi epizodami dahmerowej dziwności i narastającej psychozy, prócz odkrywania przez bohatera swego homoseksualizmu, niewiele się dzieje w tej fabule i ta zwykłość mnie najbardziej dobiła. Z serii prozaicznych zdarzeń, przy udziale odpowiednich skłonności psychicznych, wyłoniła się demoniczna postać, którą, znając jego późniejsze dokonania, trudno nazwać ludzką. Czy to znaczy, że każdy z nas mógłby stać się seryjnym zabójcą? Przecież wielu młodych ludzi interesuje się na pewnym etapie tym, co się kryje pod skórą różnych ssaków. Jeszcze więcej boryka się z różnymi traumami i katastrofami, gorszymi przecież od tego, że rodzice się kłócą lub rozwodzą. A jednak większość wyrasta i z depresji, i z dziwnych taksydermicznych myśli. No tak, większość, ale jak widać, nie wszyscy.
Oprócz samego głównego bohatera, do którego jeszcze przejdę, pojawia się też pytanie o to, kto najbardziej zaważył na rozwoju tego zwichrowanego młodego człowieka. Jestem pewna, że większość widzów (i nie bez powodu) będzie winić rodziców, nie okazujących synowi, poza pojedynczymi epizodami, większego zainteresowania. Łatwo jest myśleć, że gdyby ta dwójka choć w podstawowym zakresie wywiązała się ze swoich obowiązków (czy tak trudno zauważyć, że ktoś, kto mieszka z nami pod jednym dachem jest alkoholikiem, od którego w dodatku zalatuje padliną?) siedemnastu mężczyzn żyłoby do tej pory, zamiast stać się obiektami eksperymentów morderczego nekrofila i kanibala. Przy tej okazji polecam widzom o silnych nerwach obejrzenie na YT dokumentu o Dahmerze, w którym wypowiada się też jego ojciec, pan Lionel Dahmer. Moim skromnym zdaniem powinno się to oglądać od razy w pakiecie z Musimy porozmawiać o Kevinie.
Jeszcze dziwniejsza sprawa jest z naszym przewodnikiem po tym świecie, Derfem (Alex Wolff), który nie dość, że, jak wynika z filmu, widział, że z kolegą jest coś bardzo nie w porządku, to jeszcze zachęcał go do wygłupów, pogarszając jego stan. No i ten dwuznaczny finał, który kładzie na Derfie ciężkie jarzmo odpowiedzialności. A potem jeszcze przyjaciel z nastoletniości wydaje o tym powieść, która właśnie doczekała się adaptacji. Czy tylko mnie się wydaje, że coś tu jest bardzo nie tego? A może należy podziwiać moralną odwagę autora, który pokazuje, jaki był jego wkład w narodziny tak zbrodniczego umysłu?
Takich filmów nie powinno się robić
Możliwe, że z tej historii może wyniknąć coś dobrego. Padają tu w końcu słowa o historii i o tym, że jeśli jej nie poznamy, nie będziemy wiedzieli kim jesteśmy. No to poznaliśmy historię wczesnej młodości przeraźliwego monstrum, przez którego zginęło wielu ludzi i cierpiało wiele rodzin. I co? Mamy, jako widzowie, pokiwać głową ze zrozumieniem, współczuciem i chrześcijańskim wybaczeniem w sercu? Jeśli tak myślicie, to poszukajcie w wyszukiwarce zdjęć tego, co policja znalazła w mieszkaniu kanibala, gdy wreszcie się nim zainteresowała.
Obawiam się, że wielu widzów, widząc sympatycznego nastolatka z blond lokami, który ma niedobrych rodziców (zwłaszcza młodych widzów) wykreuje w swej głowie wypaczony obraz Jeffrey’a Dahmera i jego kłopotów psychicznych. Że nie wspomnę już o tym, że nastoletni odbiorcy, pełni jeszcze naiwnej wrażliwości, mogą wpaść w pułapkę myślenia, że gdyby oni się z kimś takim zakolegowali, potrafiliby mu lepiej pomóc.
Może i mam za mało empatii i nie chcę zrozumieć, że ktoś, kto gwałcił zwłoki i preparował ludzkie kości, też był człowiekiem, bożym stworzeniem czy ofiarą okoliczności. Dlatego też i przez szacunek dla ludzi, których pozbawił on najbliższych, nie powinno się pokazywać tak amerykańsko lukrowanej wersji tej historii, ale to oczywiście tylko moje subiektywne odczucie.
Komentarze