Pomiń zawartość →

Tulipanowa gorączka, Deborah Moggach

Powieść ta może dać czytelnikowi wiele radości, ale pod warunkiem, że od początku czyta się ją dla czystej rozrywki. Nie jest to kolejny Łabędź i złodzieje, fabuła, w której można było nie tylko śledzić ciekawą intrygę, ale i nauczyć się niesamowicie wiele o malarstwie. Nie ma jednak co skreślać Tulipanowej gorączki, gdyż jest to sprawnie napisane czytadło, pozwalające w przyjemny sposób oderwać się od codzienności i zatopić w barwnym świecie pachnącym egzotycznymi przyprawami, kwiatami i farbami, z których wyczarowuje się nieśmiertelne arcydzieła. Lubię takie powieści (choć teraz mniej niż wtedy, gdy byłam młodsza) gdyż dają one iluzję ocierania się o kulturę wysoką, ale bez nadmiernego wytężania umysłu. Motywacją do jak najszybszego przeczytania Tulipanowej gorączki (jeden, góra dwa wieczory wam to zajmie) jest też oczywiście zbliżająca się premiera kinowa. Już od 8 września będziemy mogli oglądać adaptację filmową, w której w główne role wcielą się Alicia Vikander, Christoph Waltz i Judi Dench.

Cebulowe spekulacje

Jesteśmy w Amsterdamie w pierwszej połowie XVII wieku. W tym czasie miasto jest dużym centrum wymiany towarów, głównie pochodzących z zamorskich kolonii. Wydarty morzu skrawek ziemi nazywany Holandią to ojczyzna bogatych kupców i żeglarzy, walczących z Fortuną o swój przyszły dobrobyt. Urocze, barwne uliczki, gwarne targowiska, doskonale wyposażone sklepy, rzemieślnicze zaułki i stateczne domostwa – to w takiej scenerii będziemy się tu poruszać, choć jest ona zarysowana dość gruba krechą, kilkoma pociągnięciami pędzla. Zdecydowanie nie ma tu miejsca na szczegółowe opisy rodem z Madame Bovary (na co po cichu trochę liczyłam).

Głównymi bohaterami tej opowieści są osoby należące do dość typowego trójkąta miłosnego. Mamy oto sześćdziesięciojednoletniego Cornelisa Sandvoota, zamożnego kupca, który jest bardzo religijnym poczciwcem, do niedawna wdowcem, który pojął za żonę młodziutką Sophię. Od kilku lat małżeństwo żyje sobie w zgodzie i spokoju, rozumiejąc doskonale, czego jedno od drugiego oczekuje. Cornelius wyrwał Sophię i jej rodzinę z biedy i zapewnia jej teraz dostatnie życie na odpowiednim dla amsterdamskiej damy poziomie. Sophia tymczasem wie aż za dobrze, że brak płomiennego uczucia do męża jest niczym wobec tego, co od niego dostaje. W zamian za jedzenie i bezpieczeństwo chce się od niej tylko jednego drobiazgu, czyli dziecka, dziedzica, który przejąłby duży dom i firmę po ojcu. Na razie go nie widać, ale starania trwają. W tę małżeńską sielankę wkracza młody malarz, Jan van Loos, zatrudniony do namalowania portretu małżonków. Oczywiście Jan, wpatrujący się w słodkie usteczka Sophii podczas tworzenia, zakochuje się w niej na zabój. Pojawia się stary jak świat problem, co zrobić z bogatym i wpływowym mężem, gdy jedyne co interesuje młodą kobietę, to igraszki z pościeli z przystojnym, ale biednym jak mysz kościelna artystą.

Ta historia ma także bohaterów drugoplanowych, choć jest ich niestety niewielu. Służąca Sophii, Maria, jest z nich najbardziej wyrazista, choć postaci jej ukochanego sprzedawcy ryb, czy pomocnika Jana, także są ciekawe i mają swój udział w wielkim finale.

Na dzieje wszystkich tych ludzi, rozciągnięte na dziewięć miesięcy, wielki wpływ ma inna niż gorączka zmysłów zaraza, czyli tytułowa gorączka tulipanowa, która jest faktem historycznym. Choć dziś wydaje się to dziwne, że tak wiele osób oszalało na punkcie kolorowych kwiatków, to jednak czy można to osądzać? Osobiście już wolę by ludzie płacili fortunę za coś pięknego i żywego jak wielobarwne tulipany, niż za złoto, diamenty, akcje czy bitcoiny. Wszystko jest kwestią względną i umowną. W tym miejscu muszę przyznać, że opisy tego w jaki sposób spekulacje na cenach tulipanowych cebulek czynią z jednych w ciągu nocy bogaczy, a z innych nędzarzy, należą do najlepszych fragmentów tej prozy. Od razu przychodzi na myśl gorączka złota.

Zmysłowością ocieka każde zgrabne zdanie

Nim dokładniej omówię tę sprawę, przytoczę może mój ulubiony i bardzo reprezentatywny fragment z powieści:

„W nocy wsunął dłoń w ziemię i dotknął palcami cebulki, starając się ocenić, na ile pogrubiała. Odczuł dreszcz rozkoszy jak zboczeniec, który sięga pod nocną koszulę mężczyzny by popieścić jego jądra”.

Słowa te dotyczą hodowcy tulipanów, który niczym Gollum pochyla się nad swoimi skarbami, ale inni są opisywani równie sugestywnie. Napotkać tu można wiele scen, które są bardzo zmysłowe (służąca Maria i jej zbliżenia ze sprzedawcą ryb, Jan przy sztalugach, przyrządzanie potraw), ale nie brakuje też takich jak czułości starczego ciała Cornelisa z młodziutką żoną, o których chciałoby się szybko zapomnieć. Często dość błahym sprawom dodaje się intensywności i plastyczności ponad miarę, co przybiera dość komiczny wydźwięk (choć jest to jawne nawiązanie do martwej natury w malarstwie, której symboliczne znaczenia tłumaczy się czytelnikowi dość łopatologicznie). Jest to oczywiście celowy zabieg, mający upodobnić tekst do płócien siedemnastowiecznych mistrzów holenderskiego malarstwa, co czasem się udaje, a czasem niestety nie. No i obyłoby się bez dodawania kolorowych reprodukcji obrazów, bez których także czytelnik poradziłby sobie z dopasowaniem scen do malarskiego oryginału. To, wraz z podanymi w tekście tytułami, znacznie obniża w moim odczuciu rangę tego ,,dzieła”.

Nie jestem także zachwycona mottami przed każdym rozdziałem. Nie uważam by cokolwiek zmieniały, a tylko psują niespodzianki z punktów zwrotnych akcji. Czytając te mądre cytaty, miałam wrażenie, że autorka chce się dodatkowo upewnić, że czytelnik na pewno zrozumie, co chciała mu powiedzieć. Nie lubię takiego braku wiary w odbiorców.

Cała intryga w Tulipanowej gorączce nieszczególnie mnie wciągnęła, ale muszę przyznać, że miło się czytało (czy nie jest to przypadkiem definicja kiczu, gdy coś zbyt łatwo i miło przyswajamy?). Najbardziej kuleje główny wątek miłosny z tego względu, że postaci są dla mnie po prostu niewiarygodne. Jan i Sophia rzucają się sobie w objęcia bez zbędnej zwłoki, a ich relacja rozwija się tak nieoczekiwanie i wartko, że mogliby dosłownie zawstydzić współczesnych nastolatków.

Mimo wszystko jednak na film się wybiorę, choć pewno nie będzie to druga Dziewczyna z perłą. Jakoś nie wierzę w to, że Christoph Waltz byłby w stanie zagrać dobrotliwego męża bez złowieszczej ironii, a to przecież filar tej opowieści.

Opublikowano w Książki

Komentarz

  1. […] film to bardzo rozczarowująca adaptacja nie aż tak dobrej książki. Trzeba było się nieźle postarać, żeby zepsuć całkiem wciągającą, miłą dla czytelników […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *