Od dwudziestu pięciu lat twórczość sióstr Brontë ma ogromny wpływ na moje życie. W tym roku moje myśli skupiły się w sposób szczególny wokół Emily, za sprawą jej wspaniałej biografii autorstwa Eryka Ostrowskiego. Mieszkając na wrzosowym i wietrznym odludziu, znalazłam wielkie pocieszenie w bliskości pisarki, która dzięki tej niezwykłej książce zdaje mi się jak najbardziej realną i obecną postacią.
Emily Brontë. Królestwo na wrzosowisku
To nie jest rzecz dla czytelników po raz pierwszy obcujących z tą niezwykłą poetką, lecz gratka dla prawdziwych fanów. W grubym tomie Eryk Ostrowski zawarł wszystko to, czego chcielibyśmy się dowiedzieć o życiu Emily Brontë i jeżeli gdziekolwiek istniał choćby okruch ciekawego wspomnienia o niej, on go wydobył, oszlifował i zaprezentował polskim czytelnikom. Interesują mnie oczywiście trafne analizy warsztatu literackiego całej czwórki rodzeństwa Brontë, ale równie ważne wydawały mi się szczegóły życia osobistego wielkiej Emily. Nie istnieje jej wiarygodna podobizna, ale i tak widzimy ją tu jak żywą. Wysoka, postawna dziewczyna o słodkich, ciemnych oczach i gęstych włosach. Nieco wystająca szczęka, niezbyt czysta cera czy wątpliwa estetyka ubioru w niczym nie ujmują jej uroku. Strona po stronie śledzimy dojrzewanie jej literackiego, ale i duchowego geniuszu, i jest to fascynująca podróż, której smutne zakończenie przecież znamy, a jednak do końca liczymy na to, że jej los się odmieni.
W listach i innych wypowiedziach Charlotte Brontë, jej młodsza siostra staje się niedościgłym ideałem, kimś na wzór katolickiej świętej (gdyby Brontë byli katolikami). Autorka Jane Eyre uważa, że Emily wiodła wręcz doskonały żywot, tworząc wszystkim, co robiła, prawdziwą poezję skromności, pracowitości i niezłomności. Jej geniuszowi literackiemu także zostaje oddana sprawiedliwość, nawet jeśli autorstwo Wichrowych Wzgórz jest dla autora biografii wątpliwe. Sama spuścizna poetycka wynosi ją na wyżyny dostępne tylko nielicznym twórcom.
Wszystkim zakochanym w legendzie tajemniczej Emily, wielką radość, ale i smutek, sprawią ustalenia dowodzące, że w życiu tej samotniczki był czas na wielką miłość. Nie to jednak zapadło mi najmocniej w pamięć i wywarło największe wrażenie, ale opis jej ostatnich dni. Serce złamane śmiercią brata, uparta odmowa jakiegokolwiek kontaktu z lekarzami, Charlotte zaznajamiająca nas ze szczegółowym opisem umierania na gruźlicę i wreszcie nadpalony grzebień. Ten jeden szczegół, prosty grzebień, który wypadł jej z ręki i wpadł do kominka niemal chwilę przed śmiercią, stanowi idealną pointę tej dziwnej i tragicznej opowieści.
Emily
Film, od niedawna dostępny na platformie HBO MAX, to raczej luźna wariacja na temat tego, co reżyserka i scenarzystka gdzieś tam kiedyś słyszała o siostrach Brontë. W żadnym razie nie należy tego traktować jak wierną biografię. Nie jest to też produkcja o rozmachu To Walk Invisible, ale raczej prosta fantazja o dzikiej, niemal autystycznej dziewczynie, która pragnie wyrazić się w formie artystycznej, żyje z wielką pasją, a do tego ma nadnaturalne moce. Eryk Ostrowski przedstawił nam silną i niezależną kobietę, która godzi obowiązki domowe z samodzielną nauką i twórczością literacką. Prawdziwa Emily Brontë była kulturalną i wykształconą osobą z głową na karku, choć bardzo nieśmiałą. Na ekranie widzimy wycofanie, a wręcz totalne odklejenie od rzeczywistości, które nijak się mają do postaci prowadzącej księgę rachunkową, dokonującej inwestycji w imieniu całej rodziny czy spekulującej akcjami kolei.
Ogromnym minusem tego filmu jest brak wielkiej miłości Emily, czyli jej zwierząt, za to skupienie się na romansie z hożym wikarym. Do plusów należy zaliczyć magnetyczne aktorstwo Emmy Mackey oraz odważne obsadzenie roli Branwella (Fionn Whitehead), który choć raz nie jest rudy, za to ma wiele charyzmy, podobnie jak prawdziwy brat Emily. Oczywiście plenery też są piękne, a wnętrza stylowe. Tyle w temacie.
Agnes Grey, Anne Brontë
Ostatni rok upłynął mi w atmosferze napięcia związanego z powrotem do pracy nauczycielskiej, dlatego to Agnes Grey wybrałam na towarzyszącą temu doświadczeniu lekturę. Moim skromnym zdaniem, nie tylko każdy nauczyciel i nauczycielka, ale też każdy rodzic powinien przeczytać powieść Anne Brontë, by zdać sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę jest praca pedagoga, a jest ona w wielu aspektach niewolnictwem i torturą psychiczną. To dla mnie szok, że przez półtora wieku, jakie minęło odkąd Anne była guwernantką, nic tak naprawdę się pod tym względem nie zmieniło. Roszczeniowi rodzice/pracodawcy, niemal demonicznie źli uczniowi i nieznośne upokorzenia, to codzienność towarzysząca jedynej pracy, jaką może wykonywać kobieta w sytuacji naszej bohaterki, by utrzymać się na powierzchni i nie być obciążeniem dla rodziny.
W kontekście obecnie toczących się dyskusji o polskim szkolnictwie, jest to bezcenna lektura. Oczywiście polecam powieść także ze względu na uroczy styl i elegancką prostotę twórczości najmłodszej z genialnych sióstr. Mimo trudnego tematu, chłonie się to z prawdziwą przyjemnością.
Puzzle dla moli książkowych
Układankę przedstawiającą całe uniwersum Brontë dostałam w prezencie i jest to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie mam. Pomysł stworzenia czegoś takiego wydaje mi się genialny. Gdy już przeczytasz wszystkie powieści i wiersze ukochanych autorek, i pozostaje na koniec pustka czytelnicza, zawsze można ją zapełnić kontemplacją nad puzzlami (oprócz oczywiście oglądania kolejnych adaptacji czy zgłębianiem licznych studiów literaturoznawczych).
Jest to dla mnie też ważny symbol tego, że, mówiąc kolokwialnie, nie wszystko jeszcze schodzi na psy. Gdy się zasępię nad kondycją czytelniczą współczesnej młodzieży, wspominając jak to wszystkie moje koleżanki zaczytywały się w liceum brytyjską klasyką (czytanie Brontë to jest przecież banał), przypominam sobie o tym, że nie jest przecież jeszcze tak źle, skoro ktoś sprzedaje takie puzzle. To znaczy, że są czytelnicy, wręcz zagorzali wielbiciele, dla których małe figurki na tym pstrym obrazku nie stanowią żadnej tajemnicy. Nie znam ich, ale pewność, że gdzieś tam są inni fani pisarstwa spod znaku wrzosu i cmentarnej makabry, jakoś mnie pokrzepia.
To zapewne nie koniec przygody z siostrami Brontë na ten rok, zatem miejmy uszy i oczy otwarte w oczekiwaniu na kolejny fenomen. I pamiętajcie: Wichrowe Wzgórza i Jane Eyre to najlepsze lektury na jesień, nawet czytane po raz setny.
Komentarze