Komedii z Melisą McCarthy widziałam już bardzo wiele i muszę przyznać, że rzadko trafia się wśród jej wystąpień coś oryginalnego. Tym razem za inne od reszty ról możemy uznać to, że ukochana grubaska Hollywood (ewidentnie odchudzona z czego bardzo się cieszę) nie gra postaci dającej się lubić w jakikolwiek sposób. Nawet po finałowej przemianie pozostaje nieprzysiadalną, wulgarną, grubiańską i rubaszną sobą. Jakby jej zależało, żeby ludzie się śmiali wbrew sobie. Szefowa to także chyba pierwszy jej film, w którym tak ładnie podkreślono jej urodę, a dobrze dobranych strojów czy profesjonalnego makijażu nie jest w stanie popsuć nawet niepokojąco wysoko naciągnięty, obowiązkowy w każdej scenie golf. Nie dajcie się tylko nabrać na to, że jest to film familijny, bo w żadnym razie nie jest. Choć występują tu zastępy uroczych harcerek, w dialogach pada tyle bluzgów, że na pewno nikt nie chce by jego dzieciaki to słyszały, a i niejeden dorosły będzie zaskoczony bardzo niskim poziomem tego fizjologicznego dowcipu.
Od pucybuta do milionera i z powrotem
Michelle Darnell, wychowana w sierocińcu kobieta o ciężkim charakterze, której wydaje się, że bliscy to tylko niepotrzebny balast w życiu, jest na samym szczycie biznesowej finansjery. Będąca na liście najbogatszych Amerykanek Darnell ma wszystko i jest niebezpiecznie świadoma tego, jaką władzę dają jej pieniądze. Pomiata ludźmi, wydaje pieniądze na barokowe widowiska, a do tego jeszcze decyduje się na korporacyjne przekręty by zarabiać jeszcze więcej. To nie mogło się dobrze skończyć. Gdy Michelle idzie do więzienia, a jej cały majątek przepada, wszyscy których zna, odwracają się od niej i naprawdę trudno im się dziwić, że nie chcą przebywać w jednym pomieszczeniu z tym aroganckim, niewychowanym, agresywnym babsztylem. Po wyjściu z kilkumiesięcznej odsiadki, bizneswoman wymusza gościnę na byłej asystentce Claire (Kristen Bell). Nie żeby traktowała ją lepiej niż pozostałych, była dla niej milsza czy coś w ten deseń. Claire jest po prostu za mało asertywna i zbyt przytłoczona sposobem bycia byłej szefowej, by się jej w czymkolwiek przeciwstawić. I tak Michelle, Claire i jej córka Rachel (urocza Ella Anderson) zostają współlokatorkami. A że szefowa nie znosi biedy i bezczynności, wkrótce opracowuje plan dorobienia się majątku na nowo. Tym razem zachęca (zmusza) do współpracy zastęp małych harcerek, sprzedających w sąsiedztwie ciasteczka. Dziewczęta mają teraz kolportować drogie brownies upichcone przez Claire, za co dostaną udziały w zyskach.
Wraz ze wzrostem kolejnej firmy, rośnie też paskudne ego Michelle, która szybko wraca do starych nawyków, czyli do pomiatania ludźmi i oszukiwania ich na każdym kroku.
Tylko dla fanów
Uważam, że ten film powinni oglądać tylko widzowie naprawdę kochający Melissę McCarthy, gdyż to jej (praktycznie jednoosobowe) show. Nie ma się co dziwić, ponieważ aktorka jest też współautorką scenariusza, wraz z mężem Benem Falconem, który Szefową też wyreżyserował. Jeśli naprawdę jej nie kochacie, lub też nie jesteście entuzjastami rubasznych dowcipasów o treści analnej i waginalnej, lepiej trzymajcie się do tego widowiska z daleka.
Ja osobiście wytrzymałam do końca chyba tylko dlatego, że potraktowałam ten film na poważnie, czyli poszukałam w nim głębszego znaczenia. Przy odrobinie dobrej woli można uznać Bossa za parodię tych wszystkich licznych obrazów opowiadających o rekinach biznesu, czy o odkrywaniu przez prawdziwe potwory wartości rodzinnych i przechodzeniu przez nich psychicznej metamorfozy. Michelle Darnell nie zmienia się choćby odrobinę, bo to inni muszą się do niej dostosować. Gdyby grał podobną postać mężczyzna w blond zaczesce, wyszedłby z Bossa paradokument o Trumpie. No i do tego te wszystkie kontrowersyjne sceny typu dziecko i golizna dorosłych, dziecko i alkohol czy dziecko i tysiące fucków w każdym zdaniu jakie wychodzi z ust agresywnej bizneswoman.
Jest tu także wiele scen interesujących, ale w taki sposób, że myśląc o nich po seansie nie jesteście pewni, czy chcielibyście je jeszcze raz zobaczyć, czy jak najszybciej o nich zapomnieć. Właśnie do takich momentów zaliczyć muszę widok pocałunków między McCarthty a Peterem Dinklage (tego się nie da opisać), finałowej walki między nimi, czy epickiej bitwy dwóch grup harcerek. Aż mnie strach nachodzi na myśl o tym, w jak dziwnym kierunku to wszystko pożegluje w przyszłych produkcjach Falcone i McCartyhy.
Komentarze