Po ostatnim odcinku The Big Bang Theory (tym, w którym pojawił się Hawking osobiście) nie mogłam nie obejrzeć wreszcie Teorii wszystkiego. Przyznam, że liczyłam na więcej, zwłaszcza że moją ciekawość podsycił artykuł o tym jak to mogło być naprawdę. Spodziewałam się zobaczyć złożony portret człowieka, który był nie tylko bardzo chorym geniuszem fizyki, ale też domowym tyranem czy erotomanem. Zamiast tego otrzymałam pastelową laurkę, w której jak dla mnie nie ma żadnego dramatyzmu. No, ale tak to chyba musiało wyglądać, skoro film nakręcono na podstawie wspomnień pierwszej żony naukowca, a oboje wciąż żyją. Okrucieństwem stałoby się pokazywanie wad charakteru heroicznych małżonków, nad losem których i tak zawisła ciężka choroba.
Skomentuj