Pomiń zawartość →

Jak to robią single

Powiem tak: jest lepiej niż się spodziewałam, ale to wcale nie znaczy, że jest dobrze. Z zapowiedzi i z udziału Rebel Wilson wynikało, że otrzymamy typową amerykańską komedię z bardzo niskim poziomem dowcipu. Tymczasem nie jest to w sumie nawet komedia, a dowcip jest genitalno-kloaczny tylko tam, gdzie pojawia się postać grana przez Wilson. Trochę dziwnie wypada to połączenie jak najbardziej poważnych problemów (a przynajmniej poważnie pokazanych dylematów pierwszego świata) z dziwacznymi dowcipasami z łonków i picia piwa. Jeśli jednak ktoś akurat nie ma życiowego partnera lub (tak jak ja) chce sobie przypomnieć jak to było w pojedynkę, to może się na tym filmie całkiem nieźle bawić.

Każdy jest singlem inaczej

Fabuła tej opowieści składa się z kilku luźno powiązanych ze sobą wątków, z których głównym jest wątek Alice. Dziewczyna tuż po studiach postanawia chwilowo zawiesić swój długoletni związek, by zobaczyć jak to jest w pojedynkę i dowiedzieć się kim naprawdę jest, gdyż dotychczas jakoś nie miała okazji (to bardzo dziwna kwestia, bo jakoś nie rozumiem dlaczego nie mogła w związku chodzić po górach, uczyć się gotowania i robić innych rzeczy związanych w jej mniemaniu z ,,byciem sobą”). Oczywiście do tego celu, jak nam wiadomo z bardzo obszernej filmografii na temat związków, najlepszym miejscem jest magiczny Nowy Jork. To tutaj Alice zaczyna nową pracę i spotyka mentorkę, która o byciu singielką wie wszystko. Robin (Rebel Wilson) emanuje pewnością siebie i nieustającą ochotą na imprezy i przygodne zbliżenia, dzięki czemu staje się wzorcem i wyznacznikiem szczęśliwego życia w pojedynkę. Zdecydowanie nie jest osobą, którą można by nazwać samotną panną, zapewniającą, że jest ok, a w samotności wypłakującą oczy za tym jedynym. Nasza Robin jest tak spełniona, że przez moment nawet się nie dziwimy, że Alice korzysta z jej porad. W końcu znajduje się na przeciwległym biegunie singlowatości. Oprócz tych dwóch pań, mamy jeszcze Lucy (Alison Brie), która jest jedną z tych zdesperowanych samotnych kobiet, polujących na męża w sieci i wymyślających skomplikowane algorytmy by wyłowić dla siebie ideał, Meg (Leslie Mann) starszą siostrę Alice, która utrzymuje, że nie chce związku ani dziecka, lecz do czasu, a wreszcie i Toma (Anders Holm), barowego podrywacza, którego specjalnością są przygody na jedną noc i ekspresowe pozbywanie się dziewczyn. Każdy z tych bohaterów ma inny sposób na życie, inaczej radzi sobie z samotnością i opracował inną definicję miłości. Łączy ich chyba tylko bycie singlem (z wyboru lub nie) i niestety też bycie płaskim stereotypem bez głębszych refleksji czy grama oryginalności. Właściwie to patrząc na tę galerię singli, mamy zestawienie typów postaci ze wszystkich komedii romantycznych o samotnych z ostatnich dziesięciu lat.

Niby w porządku, ale…

Przesłanie tego filmu jest dla mnie bardzo niejasne i wiem, że miałabym z oglądania więcej radości, gdybym nie doszukiwała się w komedii głębszych sensów. Z początku myślałam, że będzie to jeden z tych filmów, które pokazują, że (wbrew społecznej presji) życie bez partnera też może być ciekawe i wartościowe. Potem nastąpiła konsternacja, gdy okazało się, że każdy z tych wyluzowanych singli aż piszczy by się związać i namnożyć, a jeśli nie, to coś jest z nimi nie tak.

Alice niby chce się poznać, pobyć ze sobą sama, a jednak ciągle ładuje się w kolejne relacje, jeśli nie z mężczyznami to z bardzo dziwną Robin. Ta z kolei, pełniąc funkcję wizytówki radosnego singielstwa, jest jednocześnie nieco przerażającym antywzorem, demonicznym babonem, którego żadna dziewczyna nie chciałaby mieć za najlepszą przyjaciółkę. Widać, że Rebel Wilson bardzo się stara być niebanalnie śmieszną (coś w stylu rubasznej Melissy McCarthy), ale najczęściej jest po prostu wulgarna i żenująca. Naprawdę szkoda, bo można było z tego wycisnąć znacznie więcej. Co do innych samotnych, to w sumie mam mieszane uczucia, bo widać, że są singlami nie do końca z wyboru i chętnie zmieniliby status przy najbliższej okazji. W sumie to jedynym plusem tej komedii jest nieoczywiste zakończenie, takie, które zasługuje na to, by być finałem nieco lepszej produkcji i naprawdę do tych typowych schematów niepasujące.

Na koniec słów kilka o aktorstwie w Jak to robią single, bo dzieją się tu dziwne rzeczy. Wstępujemy jakby do innego, alternatywnego wszechświata, w którym osoba z powierzchownością Rebel Wilson ma szalone powodzenie i emanuje ogromną pewnością siebie (tylko pozazdrościć), a facet z wyglądem Andersa Holma uchodzi za totalne ciacho. A może to właśnie przypisanie im takich ról miało wywołać efekt komiczny, na który ja zwyczajnie jestem odporna? Do tego po przebrzydłym Pitch Perfect i rubasznych Druhnach mam prawdziwy problem z Rebel Wilson. Pamiętacie jak w Druhnach grała Brynn, która była bardzo blisko ze swoim bratem, a nawet się z nim kąpała? Otóż ja przez pierwsze trzy seanse Druhen myślałam, że to jeden aktor w dwóch rolach i do dziś mi się wydaje, że Wilson jest mężczyzną (sceny z białymi, ciastowatymi, obfitymi ciałami w wannie nie da się niestety wymazać z pamięci). To jednak i tak lepiej niż w przypadku Dakoty Johnson, bo Wilson przynajmniej jest wyrazista. Johnsona pozostaje nijaka, omdlewająca, słodko-mdląca i jedyne co zostaje po niej w pamięci to ładne ubrania noszone jakby przez manekina. Dlaczego ktoś taki zostaje aktorką pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.

Osobom, które dały radę obejrzeć Pięćdziesiąt twarzy Blacka czy wersję oryginalną bardziej szarą, może spodobać się wątek związku Alice ze smutnym wdowcem, którego obecność w tej komedii pozostaje dla mnie zupełnie nieuzasadniona. Podobnych zgrzytów jest więcej, ale i tak uważam, że warto obejrzeć ten film, choćby po to by zobaczyć przegląd romantycznych wizji polowania na drugą połowę w XXI wieku.

Opublikowano w Filmy

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *