Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak źle podczas seansu filmowego. Lepiej bywało nawet przy bardziej krwawych, okrutnych czy głupich produkcjach. Nie ma chyba dla widza gorszej sytuacji niż długotrwały szantaż emocjonalny, któremu jest poddawany w najgorszy możliwy sposób. Jak tu się bowiem nie wzruszyć ośmioletnim uciekinierem z getta. Samo to, że mały Srulik hasa po lesie jest przesadzone, a co dopiero jego późniejsze nieszczęśliwe przygody. Kogo nie wzruszy bezradność, tego ruszy niesprawiedliwość losu, albo naiwna religijność, albo kalectwo, albo rozmowa z psem albo podsuwanie talerza po kolejna kiełbasę… Możliwości jest wiele, piętrzy się to wszystko na sobie w gigantycznym nagromadzeniu wojennych schematów fabularnych. Naprawdę, trzeba było wyjść z kina zaraz po początkowej scenie, w której chłopiec otula zimą bose, czerwone stópki podartą skarpetą i jakimiś łachmanami, po czym ładuje odnóża w za duże buciorki i idzie w śnieżny las. Gdybym wtedy wyszła, oszczędziłabym sobie sporo niepotrzebnego, bolesnego wzruszenia.
4 komentarze