Pomiń zawartość →

Gdy nie powinno się pisać, a bardzo się chce, to można

To będzie notka o tym jak zajmować się na co dzień pisaniem, mając dysleksję, zerowe doświadczenie w produkcji tekstów, a do tego masę urazów i kompleksów na punkcie swoich prawdziwych i domniemanych defektów. Sądzę, że może być to niezła motywacja dla każdego, kto z jednej strony chciałby zająć się pisaniem (bloga, wypracowań szkolnych, czegokolwiek), ale jest przekonany o tym, że się do tego nie nadaje. Ja też tak myślałam, a tymczasem, z mniejszym lub większym sukcesem, już niemal od sześciu lat zajmuję się pisaniem praktycznie codziennie, co (zapewne z pewnym rozbawieniem) obserwują nieliczni stali czytelnicy Szczerych Recenzji. Jeśli ja mogę, to każdy może :)

Pisarska niemoc ma różne oblicza

Do rozmyślań nad moimi przykrymi początkami skłoniły mnie niedawne zajęcia na logopedii. Poświeciliśmy cały weekend specyficznym trudnościom w nauce, głównie dysleksji, a jednym z głównych wniosków, jakie wyniosłam z tego doświadczenia, było to, że nie ma czegoś takiego jak jedna forma tej dolegliwości. Można mieć od początku problemy z czytaniem i pisaniem, stawiać niewyraźne kulfoniki i nie być w stanie przeczytać na głos choćby kawałka czytanki w podstawówce. A można tak jak ja samemu nauczyć się czytać i pisać, ale mieć dożywotnie problemy z ortografią i zjadaniem fragmentów wyrazów. Do moich problemów zalicza się także całkowita niemoc w nauczeniu się czegoś szczegółowego na pamięć, tzn. nauczę się jak muszę nawet wielu suchych formułek i wzorów, ale nie mogę ich „wgrać na stałe”. Do dziś, choć to już tyle lat odkąd skończyłam szkołę, nie jestem w stanie zapamiętać niektórych słów w ojczystym języku (najtrudniejsze to szablon i trapez), a nauka języków obcych to prawdziwa męka.

Niezdolność do wdrażania się w szczegóły przejawia się nie tylko w ogromnej trudności zapamiętania np. angielskich czasowników nieregularnych, ale też we wszystkim co się wiąże z naukami ścisłymi. Mało się o tym mówi, ale dysleksja to także koszmar matematyczny. Ja sama ze wstydem przyznaję, że jestem jedynym dorosłym, którego znam, nieznającym tabliczki mnożenia.

Jest też druga strona tej sytuacji, przez którą jeszcze sześć lat temu, nie byłam w stanie napisać nawet krótkiego tekstu. Składają się na nią ogromne braki edukacyjne i ogromne lenistwo. Szkołę podstawową wspominam jeszcze najlepiej. Maluchom daje się szkielet, wzór tekstu i każe się go odwzorować. Bułka z masłem. Gorzej, gdy trafia się dyktando, ale kilka dwój to jeszcze nie koniec świata. Liceum za to było dla mnie totalna samowolką. Brak wyraźnej struktury lekcji i rozprawki pisane z natchnienia i dziwnych myśli na temat lektur. No, ale przynajmniej się coś pisało. Studia, choć to była przecież filologia polska, to, wbrew temu, co się może wydawać, najmniej piśmienniczy okres w moim życiu. Kto by miał czas na zajęcia praktyczne (konieczność sprawdzania tekstów) czy na egzaminy pisemne, gdy na roku jest ponad sto dwadzieścia osób :)?

Aż do magisterki nie zawracaliśmy sobie nawet głowy pytaniem, czy w ogóle potrafimy pisać. Zaraz po studiach zaczęłam pracę w szkole, w której przekonałam się, że od uczniów wymaga się jeszcze mniej niż kiedyś ode mnie. Haniebna punktacja testów maturalnych i ogrom zaświadczeń z poradni, rozwiązują póki co kłopoty prawdziwych i podszywających się dyslektyków.

Decyzja o rezygnacji z tej pracy (niezwiązana z dysleksją, bo z nauczaniem, w tym ze sprawdzaniem prac, nie miałam większych problemów dzięki słownikowi) pokryła się w czasie ze staraniem o inne zatrudnienie. W przypływie entuzjazmu zaczęłam pisać teksty reklamowe, o których nie miałam pojęcia. Co więcej, w ogóle nie umiałam przelewać myśli na papier (bądź ekran). Codzienna konieczność tworzenia notek prasowych na każdy możliwy temat (od pasty do zębów po erotyczne gadżety) była dla mnie męczarnią, ale też najlepszą szkołą, jaką mogłam dostać od życia. To w tym momencie odkryłam, że konsekwencja, dyscyplina i wyraźna (choć powtarzalna) struktura tego, co chcę napisać, mogą zrobić ze mnie osobę zarabiającą pisaniem na życie. No kto bu by się spodziewał?

Droga przez mękę

Żeby była jasność: to że jestem internetowym grafomanem, zamieszczającym wpisy na blogu prawie codziennie, nie oznacza, że sprawia mi to ogromną frajdę, że zdania samoistnie spływają mi z palców na klawiaturę i że ogólnie jest to lekkie i przyjemne hobby. W żadnym razie! Pisanie (czegokolwiek) to orka na ugorze, ale są sposoby na to, by nie było aż tak kłopotliwe i męczące. Dla mnie momentem przełomowym było pozbycie się totalnego lenia, między innymi dzięki bieganiu, ale o tym może w innym wpisie. Bardzo pomogło na wszelkiego rodzaju blokady czytanie artykułów o prokrastynacji, dzięki którym zdałam sobie sprawę z tego, że lepiej mieć coś zrobione wystarczająco dobrze, niż nie mieć tego zrobionego perfekcyjnie w ogóle. Jakoś pogodziłam się z faktem, że moje notki to nawet nie prawdziwe recenzje, nawet nie jakieś oszałamiające wpisy blogowe, ale uważam, że coś wnoszą, są pożyteczne i bardzo się do nich przykładam, co samo w sobie ma dla mnie wartość terapeutyczną.

Przy pisaniu liczy się ogromnie także posiadanie pewnej ilości ograniczeń. Przydają się ograniczenia czasowe i fizyczne, dzięki którym piszę codziennie właśnie przez tych kilka godzin przed południem, zwykle w tym samym miejscu i z wykorzystaniem tych samych narzędzi (od sześciu lat ten sam segregator jako podkładka, te same kartki brudnopiski, ten sam fotel i dokładnie ten sam sposób robienia szkicu tekstu). Wrosłam w to już zupełnie, ale z początku nie było łatwo się przyzwyczaić :)

Gdybym jednak miała wskazać jedną, najbardziej przydatną rzecz, to byłaby to ta sama, wymyślona lata temu forma wpisu, która bardzo wszystko przyspiesza, eliminując konieczność podejmowania wielu decyzji. Jeśli czytacie Szczere Recenzje regularnie, to na pewno zauważyliście, że wszystko jest zawsze w tym samym miejscu: krótkie wprowadzenie, część tekstu z opisem/streszczeniem, moje osobiste uwagi i podsumowanie. Wiadomo, może się to znudzić kiedyś i mnie, i czytelnikom, ale póki co sprawdza się znakomicie.

Z czasem, przy kolejnej przebudowie strony, doszło robienie zdjęć na bloga i Instargram, a teraz czuję, że czas na kolejne zmiany. Gdy sobie pomyślę, jak wielką niemocą napawała mnie dawniej perspektywa napisania choćby krótkiego tekstu, jak bardzo przejmowałam się ośmieszeniem i jak dotkliwy był syndrom pustej kartki, to trochę mnie to dziś bawi. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego, że wiele osób sądzi, że nie ma dla nich ratunku i razpisani nigdy nie będą. Mam nadzieję, że mój tekst może być w tym nieco pomocny.

PS. Już niedługo napiszę więcej o tym jak można dobrze i niedobrze zając się dyskleksją, oczywiście na własnym przykładzie.

Opublikowano w Poradniki

3 komentarze

  1. CZEKAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ NA DALSZĄ CZĘŚĆ. PROSZĘ COŚ NIECOŚ WIĘCEJ NAPISAĆ O TYCH RÓŻNICACH JAKIE WYSTĘPUJĄ U OSÓB Z PODOBNĄ DYSFUNKCJĄ. JAK SOBIE Z TYM RADZIĆ?
    TAK W OGÓLE, FAJNY BLOG. DUŻO TEMATÓW, KTÓRE SĄ MI BLISKIE, INSPIRUJĄCE DO DALSZYCH POSZUKIWAŃ. WIELKI +

  2. Ola Ola

    Dziękuję! Bardzo mnie ucieszyły tak miłe słowa. Od razu człowiek czuje, że jest się po co starać.

    Prawdopodobnie już w tym tygodniu pojawi się drugi tekst o problemach z pisaniem i czytaniem, do którego lektury gorąco zachęcam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *