Pomiń zawartość →

Kazuki Sakuraba, Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów

Uwielbiam brytyjskie i niemieckie sagi rodzinne z przełomu XIX i XX wieku, dlatego też pomyślałam, że ciekawie by było zapoznać się z tym gatunkiem w wydaniu japońskim. Powieść Kazuki Sakuraby cieszy się w Polsce, na ile zdążyłam się zorientować, dużym zainteresowaniem, co jest dodatkowym powodem by sprawdzić, czy warta jest tych wszystkich pochwał. Mogłabym w tym momencie napisać krótko, że nie jest i na tym poprzestać, ale bez sensownego uzasadnienia moglibyście mi nie uwierzyć i sami, jak ja, stracilibyście tydzień z życia na czytaniu tej średniej jakości literatury.

Dziewczyna z gór i żelaźni arystokraci

Ramy czasowe tej opowieści rozciągają się od czasów powojennych aż do współczesności. Pierwszą główną bohaterką jest Manyo, która jako dziecko została porzucona w małym prowincjonalnym miasteczku, prawdopodobnie przez tzw. ludzi z gór, czyli tajemniczy koczowniczy lud zamieszkujący wyższe partie górzystego i rolniczego terenu. Manyo różniła się od innych dzieci nie tylko fizycznie (mocniejszą budową i ciemniejszą skórą), ale i psychicznie. Wcześnie zasłynęła z umiejętności jasnowidzenia, a jej prorocze wizje, które nie opuszczały jej przez całe życie, są motorem napędzającym całą akcję Czerwonych dziewczyn.

Miejscowość, w której Manyo wychowywała się w rodzinie robotników, którzy ją przygarnęli, czerpała swoją siłę z mieszczącej się tu ogromnej wytwórni stali, należącej od dawna do tytułowego rodu Akakuchibów. Zamieszkiwali oni rezydencję na szczycie wzgórza i to właśnie ta rezydencja, wraz z ogromnym piecem do wytopu stali, staje się pomnikiem rozkwitu i upadku bogatej familii. Niespodziewanie dla siebie samej, widząca przyszłość Manyo, zastaje żoną dziedzica rodu, na co bardzo nalega jej przyszła teściowa. Te dwie wielkie kobiety, matriarchini rodu i dziewczyna z gór z darem wieszczenia, zapewnią dostatek rodowi, który w czasach powojennego prosperity, będzie uosobieniem zaradności i nowoczesności.

Na kolejną główną bohaterkę powieści wyrasta jedna z córek Manyo, Kemari. Jest to bardzo specyficzna osoba, która w młodości była buntowniczką, przewodzącą nastoletniemu gangowi motocyklowemu, kontrolującemu całą okolicę. Jako dwudziestolatka zmieniła zajęcie, stając się bardzo szybko autorką niesamowicie popularnej mangi dla dziewcząt. Jej córka, nieco apatyczna, zrezygnowana i niewierząca w siebie Toko, to trzecia i ostatnia główna bohaterka, a jednocześnie narratorka powieści, odkrywająca w finale przed nami wszystkie tajemnice swych przodkiń, w tym nawet jedną związaną z morderstwem.

Niby jest wszystko, a jednak…

Paradoksalnie, jak na opowieść obejmującą tak wiele lat i tak licznych bohaterów, jest bardzo ubogo i płasko. Najbardziej przeszkadzało mi to, że wielość głównych i pobocznych postaci wymusiła zredukowanie ich do kilku głównych cech, o których ciągle się przypomina przy ich imionach. W ten sposób każdy z bohaterów staje się chodzącym stereotypem, uosabiającym ducha epoki, w której przyszło mu żyć. Przy każdej scenie, w której opisuje się Manyo, autorka podkreśla jej odmienność fizyczną (zawsze w ten sam sposób) i czarodziejskie zdolności. Ta odrobina realizmu magicznego, na którą dają się złapać miłośnicy twórczości Murakamiego, ma przypominać ducha baśniowej, mitologicznej (niemal przedhistorycznej jak przedwojenna Japonia) epoki, która mija wraz ze śmiercią tej niezwykłej kobiety. Choć akcja rozwija się aż nazbyt szybko, bo w opisach połykane są całe dekady, bardzo się wynudziłam, mając wrażenie, że czytam wciąż to samo. Podobnie było też z innymi postaciami. Najbliższy przyjaciel Manyo, dumny robotnik z huty, ciągle chwali postęp i siłę tkwiącą w ludzie pracującym. Córką Manyo, Kemari, to buntownicze dziecko mniej pewnych czasów, a jej córka z kolei to wytwór kryzysu, rezygnacji, upadku mitu pracowitości i patrzenia z nadzieją w przyszłość. Z resztą bohaterów jest podobnie i nie byłoby to jeszcze najgorsze, gdyby nie to, że o żadnym nie dowiadujemy się niczego więcej, niczego istotnego. Autorka nie daje nam szans na związanie się z kimkolwiek, gdyż jej projekt zakłada gonitwę slalomem przez kolejne dekady i nie ma czasu na dłuższe przystanki czy głębsze opisy psychologiczne.

A jeśli już o psychologii mowa, to otrzymujemy galerię osobowości superpłaskich, które praktycznie nie mają swoich motywacji, tylko dają się popychać biernie przez ducha czasów. Nawet jeśli trafia się ktoś tak z pozoru barwny jak Kemari, to jest ona w sumie identyczna z setkami innych dziewcząt, młodych buntowniczek na motorach. To zadziwiające, ale japońskiej powieściopisarce na niemal pięciuset stronach, nie udało się stworzyć choćby jednego wiarygodnego czy ciekawego portretu psychologicznego, przez to jej historyczne streszczenia czy analizy socjologiczne są dla mnie równie wartościowe i ciekawe co informacje zawarte w podręcznikach historii. Może i przesadzam, ale „Kraj wkroczył właśnie w okres bański spekulacyjnej, a kultura buntowników powoli odchodziła w przeszłość” albo „Ciężko pracuj, a czeka cię lepsze życie, a twoje dzieci wspanialsza przyszłość”. W dodatku wszystkie postaci są samoświadome i na pewnym poziomie wiedzą, że są tacy jak całe pokolenia ich rówieśników, co nie wypada najlepiej na kartach powieści, ale może być ciekawe dla obserwatorów i analityków specyficznie japońskiego instynktu stadnego. Dla mnie osobiście to nieco niestrawne. Za szczególnie rażące uważam opisy tego, jak rodziło się społeczeństwo konsumentów, a także kto i dlaczego zaczytywał się w mangach tworzonych przez Kemari.

Czerwone dziewczyny mogą się nie spodobać także miłośnikom dawnej kultury japońskiej, chcących wczuć się w specyficzny koloryt górskiej prowincji, jak to wiele recenzji obiecywało. Akcja toczy się w jednym, bardzo słabo opisanym miejscu, które ciężko sobie wyobrazić. Opisy życia codziennego czy odświętnych rytuałów są szczątkowe przez co także całą lekturę uważam za bardzo mało satysfakcjonującą. Podsumowując, płaskie, pozbawione psychologii, stereotypowe postaci poruszają się po widmowym miasteczku bez wyraźnych konturów i po górach bez lokalnego kolorytu. To już wolę ponowną lekturę Buddenbrooków czy Forsyte’ów.

Opublikowano w Książki

Komentarz

  1. fleurdesel.d fleurdesel.d

    A mnie się podobało w kategorii „przyzwoite czytadło” :)
    Zapewne posiada Pani zdecydowanie lepsze przygotowanie merytoryczne do oceny tej książki i przytoczone przez Panią argumenty są słuszne, ale dla mnie, skromnego inżyniera był to mile spędzony czas.
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *