Pomiń zawartość →

Wszystko, co lśni Eleanor Catton

Nie będę wam tu pisać o nagrodach Bookera i o rekordach, które pobiła Eleanor Catton ponieważ o tym możecie poczytać w trzydziestu innych miejscach (sama poczułam, że muszę to przeczytać, na skutek kontaktu z magazynem Książki, gdzie ta powieść jest reklamowana chyba w trzech miejscach; dawno nie widziałam tak intensywnej promocji). Nie widzę także sensu w zachwytach nad objętością tego grubaska, ani nad pięcioma latami, które autorka poświęciła pracy nad nim. To wszystko nijak się ma do najważniejszych rzeczy dla czytelnika, czyli po prostu do tego jak się to czyta, czy jest w ogóle sens i czy chce się do lektury jeszcze potem wrócić. Moja odpowiedź na to wszystko jest bardzo prosta: źle, nie i jeszcze raz nie.

Kryminał w stylu wiktoriańskim

Akcja Wszystkiego, co lśni rozpoczyna się 27 stycznia 1866 roku w nowozelandzkim miasteczku Hokitika. Miejscowość ma zaledwie pięć lat i powstała wraz z przybyciem poszukiwaczy złota, którym wyczerpały się już złoża w innych częściach kraju. Wchodzimy do tego świata w towarzystwie Waltera Moody’ego, szkockiego młodzieńca, który na skutek rodzinnych kłopotów, postanowił zacząć swoje życie od nowa jako poszukiwacz złota. Hokitika była w tym czasie idealnym miejscem do nowego startu, o czym przekonało się już wielu mężczyzn przypływających tu z niczym, a odpływających po kilku miesiącach z pokaźnym majątkiem (o tych, którym nie wyszło, mówi się znaczne mniej, by nie gasić gorączki złota). W dniu swego przybycia Moody trafia do salonu w hotelu, w którym zgromadziło się w jakimś tajemniczym celu dwunastu, zupełnie różnych od siebie ludzi. Po wstępnym zapoznaniu i trafieniu na wspólny wątek, każdy z panów opowie swoją historię, dzięki czemu powstanie część większego obrazu przedstawiającego dzieje pewnego podstępu i zbrodni.

W salonie Moody rozmawia m.in. z agentem spedycyjnym, agentem handlowym, maoryskim przewodnikiem, urzędnikiem sądowym i z aptekarzem. Są tam obecni również dwaj Chińczycy, ale ich ubogi zasób angielskich słów nie pozwala na czynny udział w dyskusji. Wszyscy zebrani mają jakiś problem związany, po pierwsze, z osobą niejakiego Francisa Carvera, a po drugie z prostytutką o imieniu Anna, która właśnie próbowała popełnić samobójstwo. Wszystko, co się tu wydarzy, będzie miało związek z tym niewielkim gronem mieszkańców miasteczka poszukiwaczy złota.

Hokitika
Hokitika ok. 1870 r.

Wszystko, co lśni reklamowane jest jako kolejna wielka powieść wiktoriańska, ale jak dla mnie to po prostu kryminał historyczny, który z powieści wiktoriańskiej wziął chyba to, co najgorsze, bo śmiertelnie nudną formę. Najbardziej archaiczne i irytujące jest to, że każdy zna tu każdego, drogi wszystkich się splatają, a każdy z bohaterów jest charakteryzowany w ten sam napuszony, sztuczny, mdły i na silę ironiczny sposób (co ma nam się kojarzyć z Dickensem czy George Eliot). Nie ma tego, co ja osobiście lubię najbardziej w dziewiętnastowiecznych angielskich powieściach, czyli klimatu (wielkomiejskiego Londynu lub malowniczej prowincji), oryginalnych i zapadających w pamięć postaci czy ciekawej fabuły. Nawet kryminał z tego taki sobie, bo co z tego, że autorka popisze się przed nami umiejętnością rozrzucenia wszystkich puzzli, a potem ich skrupulatnego złożenia, skoro tak długo błądziliśmy za nią w chaosie tej narracji, że już nas w sumie nie interesuje, co kto ukradł, kto kogo zabił i czy Moody widział ducha czy nie widział. Mnie osobiście już po połowie interesowało tylko jedno, a mianowicie, żeby się to wszystko jak najszybciej skończyło. Szczerze obawiałam się, że mój mózg popadnie w jakieś trwałe odrętwienie z powodu nudy i irytacji, jakim uległam podczas lektury.

Pracochłonna konstrukcja bez duszy

Obecnie wszyscy czytają Wszystko, co lśni (przeczytałam i ja), ale czy za rok ktoś będzie chciał jeszcze wracać do tej lektury? Szczerze wątpię. Powieść Eleanor Catton absolutnie niczego nie zmieniła w moim czytelniczym życiu, a jej chwilowy sukces komercyjny to zapewne wynik nachalnej promocji, a nie autentycznej wartości. Najgorsze jest to, że pod pewnym względem jest to mistrzostwo. Teoretycznie nawet podoba mi się pomysł uporządkowania fabuły za pomocą pozycji gwiazd na niebie. Autorka skrupulatnie prześledziła mapy gwiazd z 1866 roku, wybrała miesiąc bez pełni księżyca, żeby było bardziej tajemniczo (nie jest), a nawet każdej z postaci przyporządkowała ciało niebieskie i atrybut, o czym dowiadujemy się ze wstępnego spisu postaci. Wielu recenzentom bardzo spodobało się też to, że objętość rozdziałów zmienia się wraz z księżycem. Liter ubywa, na rzecz coraz obszerniejszych wstępów do kolejnych rozdziałów, ale jak dla mnie nic z tego nie wynika. Mamy gwiezdny szkielet opowieści, ale jak na mój gust nie udało się go odpowiednio ubrać w literackie ciało.

Bardzo wiele się spodziewałam po tej lekturze, ale żadne z moich oczekiwań nie zostało spełnione. Astrologiczne dyrdymały i matematyczna precyzja to jeszcze nie wielka sztuka. Samą objętością i poszatkowaną narracją też się niewiele zdziała, jeśli opowieść nie ma duszy, a ta jej nie ma. Choć tematyka była obiecująca, nie udało się stworzyć ani postaci, które ożyłyby w naszej wyobraźni, ani rzeczywistości, którą moglibyśmy sobie dość plastyczne wyobrazić. Zazdroszczę tym, którzy podczas czytania poczuli gorączkę złota, chłód i wilgoć Nowej Zelandii, zapach końskiego siodła i piach pod paznokciami. Na mój gust tego wszystkiego było zdecydowanie za mało, za dużo natomiast dostaliśmy mętnych, nie prowadzących donikąd dyskusji, w których na nowo referowano to, o czym już wiedzieliśmy (te powtórzenia są strasznie męczące). Charakter bohaterów także pozostał dla mnie niezgłębiony i dobrze w sumie, że na początku mamy rozpiskę kto jaki jest (np. Moody reprezentuje rozum, a Carver siłę), bo bez tego wszyscy byliby identycznie nieprzeniknieni. Tak samo na początku, jak i na końcu, nie wiedziałam o co tak naprawdę chodzi tym ludziom, a co gorsza, w ogóle mnie to nie obchodziło. Czy to nie jest najgorsza rzecz, jaką można powiedzieć o książce?

Na koniec muszę koniecznie dodać, że nie widzę absolutnie żadnego sensu (chyba, że ktoś ma ochotę wygrać Bookera za pracowitość) w pisaniu powieści bliźniaczo podobnych w formie do klasycznych powieści wiktoriańskich, o ile nie doda się czegoś naprawdę wartościowego do tej formuły. Jest przecież powód, dla którego nie zaczytujemy się współcześnie w Miasteczku Middlemarch czy w Młynie nad Flossą, a powodem tym jest przeogromna nuda wiejąca z każdej ze stronic tych dzieł.

Opublikowano w Książki

4 komentarze

  1. dfgtyhujik dfgtyhujik

    Boże! Nareszcie! W końcu znalazłam jakąś niepochlebną recenzję (już myślałam, że może to ze mną jest coś nie tak). Jestem w 1/3 tego dzieła i męczy mnie ono niemożliwie, a właśnie zazwyczaj lubię taką rozciągniętą akcję, powolny tok narracji etc., nie przeszkadza mi to, jednak tutaj jest powodem irytacji. Nie wiem. Ani fabularnie, ani językowo mnie to nie przekonuje, ale brnę dalej. Nie do końca mogę się wypowiadać, bo nie zgłębiłam jeszcze całości, ale właśnie też coś czuję, że poza naprawdę przemyślaną konstrukcją (trzeba autorce oddać tę wątłą sprawiedliwość) i powiedzmy „serialowością” (czytałam, że mówiła, iż inspirują ja seriale; odcinkowość, kończenie w najciekawszym momencie, by potem do niego wrócić, rzeczywiście tak jest w powieści) nie ma tutaj nic nie więcej; kompletnie mnie to nie porywa, no ale może nadejdzie jakiś moment euforii (niestety raczej mam tak, że jeśli przez pierwszych 10 stron mi nie podoba, to nie podoba mi się już do końca, albo mnie złapie od razu, albo wcale), wracam do walki.

  2. parsom parsom

    Uff… Szkoda, że wcześniej tu nie trafiłem, chociaż pewnie i tak bym nie uwierzył.
    Podepnę się pod krytykę, bo w końcu po dwóch latach przeczytałem. I stwierdzam, że to książka przereklamowana – to słowo idealnie ją opisuje. I ta reklama chyba najbardziej jej zaszkodziła, bo wywindowała oczekiwania. Przeczytałem i nic. Nic we mnie nie zmieniła, nic we mnie nie zostało. Może poza irytacją, że dałem się nabrać i zdumieniem o co ten cały szum? Z tej książki kompletnie nic nie wynika. Już kryminały z Wallanderem więcej mi dały.
    Owszem, napisana sprawnie, czyta się dość gładko. Ale ta książka udaje. Pieczołowicie odmalowane realia? Chyba w „Chłopach”, bo na pewno nie tutaj. To tylko udawanie oddawania realiów. Podobnie z kompozycją, tym całym podszywaniem się pod astrologię. To tylko markuje jakąś ukrytą głębię, której tu nie ma.
    Pisać autorka umie. Ale chyba nie za bardzo wie po co pisze i nie ma wiele do powiedzenia. Nie każda gruba książka jest wielką powieścią.

  3. Ola Ola

    Serdecznie dziękuję za tę opinię. Nie ma to jak podzielić się lekturowym rozczarowaniem z innym umęczonym czytelnikiem.
    Jedyne co mi pozostało po przeczytaniu Wszystkiego, co lśni, to poczucie bezpowrotnie i bez sensu utraconego czasu. Rzecz nie należy do łatwych ani przyjemnych w odbiorze, co niektórzy mylą pewno z ambitną treścią. Ta powieść jest sztuczna, dziwna, na siłę przedłużana i męcząca.
    Zgadzam się z tym, że nasze rozczarowanie może mieć związek z intensywną promocją grubego tomiszcza. Obecnie nie ma praktycznie możliwości dowiedzenia się czegoś konkretnego o książce przed jej samodzielną lekturą, bo każda jest od razu nazywana bestsellerem, odkryciem, wielką powieścią czy głosem pokolenia. Nic dziwnego, że potem jest przykro gdy się okazuje, że to przeciętniak lub gorzej, rzecz niewarta papieru, na którym ją wydrukowano.

  4. […] zebrać, jest lektura wielkiej (pod względem fizycznym) współczesnej powieści wiktoriańskiej Wszystko, co lśni Eleanor Catton. Problem mam z tą książką ogromny, bo to niby nagrody ważne zgarnia i jest […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *