Pomiń zawartość →

High-Rise

Pomimo udziału Toma Hiddlestona, zachęcona widowiskowym trailerem, poszłam wczoraj do szczecińskiego Pioniera na High-Rise. Nic że się człowiek wykosztował na bilet i to w niewygodnej Kiniarni, w której ludzie się cisną, spoglądają na siebie wrogo i próbują dojrzeć choć skrawki napisów zza wielkich głów (i męskich koków) osób siedzących przed nimi. Tak się nakręciłam, że poszłam i szybko tego pożałowałam. Dodam jeszcze, że o zmarnowany wieczór obwiniam nie tylko zbyt zachęcający i nieoddający prawdy trailer, ale też źle działający Internet, który nie pozwolił mi obejrzeć Tygodnika Kulturalnego wcześniej. Gdybym miała okazję posłuchać osób znających się na rzeczy, nie zrzędziłabym Wam tu teraz o tym, jak kiepsko wypadła ta adaptacja powieści J.G. Ballarda.

Chaos i anarchia

Młody psycholog kliniczny, doktor Robert Laing (Tom Hiddleston), wprowadza się do prestiżowego wieżowca, gdzieś na obrzeżach Londynu, jak można wywnioskować ze skąpych dialogów. Wieżowiec ma 40 pięter, a lokum Lainga zajmuje środkowe regiony. Budynek jest taką wertykalną wersją horyzontalnego Snowpiercer, czyli im bliżej szczytu, tym zamożniejsza klasa społeczna, mająca dostęp do takich dóbr jak spora przestrzeń i światło społeczne. Przeciwwagą do ,,górnej” arystokracji są dolne rejony pełne, może nie biedoty, gdyż budynek do tanich nie należy, ale rodzin wielodzietnych, utrzymywanych przez obywateli brudzących sobie ręce pracą zarobkową. Dr Laing, jako nowy, nie do końca określony członek tej oryginalnej społeczności, stara się poznać obowiązujące w wieżowcu reguły, co nie jest proste, gdyż w momencie gdy zaczyna brakować prądu, i tak już napięte stosunki sąsiedzkie, zupełnie zrywają się ze smyczy cywilizowanych układów. Mamy niestety tylko kilka chwil (i to są te lepsze, bardziej logiczne i strawne dla widzów sceny) by wraz z naszym bohaterem zwiedzić ten świat w miniaturze przed totalnym rozkładem. Oglądamy jak doktor przechadza się po swoim pustym mieszkaniu i mieszkaniach sąsiadów, uczestniczy w kilku dekadenckich przyjęciach, ćwiczy, robi zakupy w blokowym markecie, a nawet poznaje architekta tego cudaka, Anthony’ego Royala (Jeremy Irons), właściciela najpiękniejszego tarasu na świecie. Jest też jedna gorąca scena zbliżenia z sąsiadką z góry, Charlotte (Sienna Miller), ale nieco pokręcona, jak wszystko tutaj. Nim zdążymy się na dobre zorientować o co chodzi, doły społeczne zaczynają się burzyć, góra za ostro imprezuje, a wszystko razem totalnie wymyka się spod jakiejkolwiek kontroli. Giną ludzie i zwierzęta, mieszkania są demolowane, a parking bombardowany śmieciami i spadającymi ciałami. Aż chciałoby się napisać, że ta pracochłonna alegoria społecznych rewolucji oddaje jakąś prawdę, albo chociaż, że dobrze się ogląda dynamiczne sceny walki, niszczenia czy dekadenckich orgii, ale to by była nieprawda.

high-rise-1

Prawdą natomiast jest to, że High-Rise to kompletna nuda i wcale nie wyolbrzymiam swych odczuć pisząc, że to jeden z tych filmów, podczas których fantazjuje się o tym co się zje na kolacje, czy są już nowe odcinki ulubionych seriali w necie, lub czy gdyby wbić sobie w tym momencie widelec w oko, to by nas wyciągnęło z bezczuciowej nudy spowodowanej seansem. Ostatni raz miałam taki wybuch euforii widząc napisy końcowe chyba po Titaniku czy nawet po Apollo 13.

Krańcowe stadium dekadencji

Tłumy wielbicielek idące do kina głównie na Toma H. pragnę poinformować, że będą mogły się napatrzeć na idola do woli, gdyż jego napięte oblicze (niestety głównie nieme) aż za często zajmuje cały ekran. Jest nawet ujęcie ukazujące go niemal nagiego (nie licząc gazety) na balkonie i kilka ujęć spod prysznica. Mimo jego aktorskich wysiłków (o ile można mówić w ogóle o aktorstwie w tak amorficznym tworze jak High-Rise) znacznie lepiej od brytyjskiego pięknisia prezentuje się grający agresywnego buntownika Luke Evans, którego zaskakująca charyzma przedziera się nawet przez straszną fryzurę i bardzo nietwarzowe bokobrody, a potem nawet przez warstwy zakrzepłej krwi.

Zapowiedzią ciekawych doznań artystycznych była dla mnie także rola Elisabeth Moss, tak różna od tego co pokazała w Mad Menach. Niestety, ani ona, ani nawet sam Jeremy Irons (przez moment mający na sobie kostium do złudzenia przypominający to co nosił w Borgiach) nie mogła się przebić przez totalny chaos filmowej narracji.

Choć klimat lat 70., te wszystkie stylowe kostiumy i scenografie okraszone ciepłym światłem, wabi Was zapewne do kina, nie dajcie się nabrać. High-Rise to w moim odczuciu bełkotliwy gniot, kicz i nonsens. Za dużo spowolnień, dziwnych zbitek montażowych i niewłaściwie dobranej muzyki. Za mało psychologii postaci, brak głębszego przesłania i treści wskazującej na to, że mamy do czynienia z czymkolwiek innym niż z długą reklamą farby do blokowych ścian.

Film może się spodobać (pod warunkiem wcześniejszego zażycia sporej dawki alkoholowych procentów) chyba tylko mieszkańcom nowobogackich strzeżonych osiedli, nienawidzących swoich sąsiadów, lub tym, którym marzy się mieszkanie w takim miejscu, ale nie stać. Ja osobiście wolałabym zamiast filmu Bena Wheatleya obejrzeć chociażby dokument o mieszkańcach mojej kamienicy, gdzie kolejne godziny wybija dźwięk butelek wynoszonych na wymianę do sklepu, a jedyne różnice społeczne między pięcioma piętrami tkwią w takich szczegółach jak upodobanie do Tyskiego kontra miłość do Żubra, lub korzystanie z własnego prądu kontra wybór alternatywnej bezpłatnej drogi przez kabel sąsiada. No i nasze weekendowe imprezy (często związane też z przemocą fizyczną i przyjazdami policji) są prawie tak samo dekadenckie jak te filmowe.

Opublikowano w Filmy

4 komentarze

    • ola ola

      A wydawać się mogło, że po Draculi już go nic dobrego nie czeka:)

  1. Alice Alice

    Dla mnie to 10/10 Polecam. Nie zagadzam się z żadnym chyba zdaniem w tej recenzji.

  2. Marysia Marysia

    Również polecam :) Podobał mi się film, a mój facet był zachwycony.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *